Gazeta Wyborcza

Bolito
Posty: 839
Rejestracja: 17 lut 2008, 21:06
Lokalizacja: Kraków

Re: Gazeta Wyborcza

Post autor: Bolito » 19 paź 2014, 22:03

„GAZETA WYBORCZA” (online) 18 X 2014

Kryzys wartości... odżywczych. Jak jedzenie może odmienić nasze życie?
Piotr miłości do gotowania nabrał w Monarze, Kasia za pomocą energetycznego jedzenia leczyła się z depresji po poronieniu

Karolina Szaciłło
- Wchodzę do rwącej rzeki. Nie walczę. Poddaję się. Płynę z prądem. Zawsze wyrzuca mnie w nieznanym, ale bezpiecznym miejscu - usłyszała Kasia na jednym z wykładów Osho. Podobnie jak Piotr i Przemek, bohaterowie "Swojsko", książki o zdrowej i nowoczesnej polskiej kuchni, która właśnie pojawia się w księgarniach, skorzystała z tej wskazówki. Poznajcie ludzi, dla których jedzenie stało się jednym z impulsów do życiowej rewolucji.
Zdaniem Erica Eriksona, amerykańskiego psychoanalityka, kryzys to czynnik kształtujący osobowość. Ktoś, kto nigdy go nie zaznał, musi być nieszczęśliwym człowiekiem.
Przedawkowanie, poronienie, przepicie, zdrada czy porzucenie często prowadzą do depresji. Mogą się również stać początkiem życiowej przemiany i... spożywczego biznesu.

„Koniec był moim początkiem ”
- Czas dłużył się... Wydawało się, że Bóg daje mi szansę, bym mógł pożegnać się z tym światem. Szedłem ulicami miasta. Głosy ludzi wokół powoli odpływały. Stawały się tylko szumem. W końcu poczułem zmęczenie. Tak duże, że nie byłem w stanie złapać oddechu. Usiadłem na jakiejś klatce schodowej. W pewnym momencie zrozumiałem, że nie widzę już przez swoje oczy. Patrzyłem z góry na swoje ciało, jak ktoś zupełnie inny. Jak ktoś, kogo to ciało nigdy nie dotyczyło. To było przykre doświadczenie - nawet dla człowieka, który teoretycznie już nie żyje. Moje ciało leżało skulone na schodach. Twarz wykrzywiła się w grymasie bólu, jakiegoś dziwnego uniesienia czy olśnienia. Chwilę później zjawiła się karetka. Dwóch pielęgniarzy chwyciło moje ciało za ręce i nogi. Rzucili mnie na nosze. Obserwowałem wszystko z góry. Wnieśli mnie do środka i zaczęli reanimację. Podłączyli do jakiegoś sprzętu. Okazało się, że serce nie bije. Jedyny ślad, który pozostał po moim życiu, to płaska kreska na monitorze. Straciłem świadomość, albo inaczej - odzyskałem ją. Do końca nie wiem. Byłem zawieszony w ciemności. Ocknąłem się - tak dziś wspomina próbę samobójczą 40-letni Piotr Henschke.
Wstrzyknął sobie potrójną ilość kompotu, a dla wzmocnienia efektu połknął trzy opakowania aviomarinu. Można powiedzieć, że tamta „śmierć” uratowała mu życie. Krótko po tym jak się ocknął, trafił do Monaru. - Zabrano nam wszystko. Książki, muzykę, ubrania, ograniczono kontakt z najbliższymi - słowem, pozbawiono tego, z czym mogliśmy się identyfikować. Trochę jak w procesie drugich narodzin. Miałem 18 lat i brak pomysłu na życie. W ośrodku pracowałem od rana do nocy. W ten sposób trafiłem do kuchni - wspomina. Krojenie, doprawianie, podsmażanie od początku mu się spodobało. Do Monaru często przyjeżdżali mnisi z Ruchu Świadomości Kryszny. Przywozili ze sobą pyszne indyjskie jedzenie. Piotr zaczął ich naśladować. Zamykał się na całą noc w kuchni. Rano na wszystkich znajomych z ośrodka czekała prawdziwa uczta. - Mięso odstawiłem, kiedy zobaczyłem, jak w Monarze zabija się byka. Usłyszałem tyle cierpienia w jego głosie, że w jednej sekundzie zrozumiałem, czym jest idea niekrzywdzenia. Od tamtej pory na stałe zniknęło z mojego menu - opowiada Piotr. Dodaje, że to z ośrodka wyniósł zamiłowanie do gotowania dla innych. Później wielokrotnie przygotowywał posiłki dla setek osób. W służbie, w grupie i prosto z serca. Tego nie można poczuć w żadnej restauracji, pracując za pieniądze i przez cały dzień odtwarzając te same dania...
- Widzisz tego chudego młodego chłopaka w indyjskim dhoti? Widzisz, jak się uśmiecha? To ja nad jeziorem Vrinda Kund jakieś 20 lat temu. Nie miałem pieniędzy, ale byłem szczęśliwy. To był najpiękniejszy okres w moim życiu - Piotr spogląda na czarno-białe zdjęcie. Do Indii jeździł wielokrotnie. Nie lubił się przemieszczać. Dużo większą przyjemność sprawiało mu mieszkanie przez kilka miesięcy w jednym miejscu. Poznawanie ludzi, ich zwyczajów. W trakcie tego „odosobnienia” zaczął dostrzegać zupełnie nowe rzeczy. Na jego codziennej drodze do wioski stało drzewo. Siadał w jego cieniu i rozkoszował się chłodnym wiatrem. Zaprzyjaźnił się z nim. Do dziś tak patrzy na życie. Nie chce być jednym z tych, którzy biegną ślepo przed siebie i nie zauważają rzeczy naprawdę ważnych.
Podobnie jak w Indiach, odnajduje się w górach. Pasję do wspinaczki odziedziczył po ojcu, znanym polskim himalaiście. W górach, podobnie jak w kuchni, czuje przestrzeń i siłę. Chodzenie traktuje jak medytację. Jego zdaniem wspinanie i gotowanie to zajęcia dla wytrwałych oraz spokojnych. -Tym spokojem i miłością, którymi przesiąkłem przez lata życia w „odosobnieniu”, dzielę się w jedzeniu. Ostatnio nawet z najmłodszymi - mówi Piotr, który prowadzi program edukacyjny „W zielonej krainie”. Uczy dzieciaki i przedszkolaki zdrowo i zielono jeść. Dzięki dofinansowaniu z Unii Europejskiej szkoli również kucharzy pracujących w branży gastronomicznej w zakresie zdrowej kuchni wegetariańskiej. Po cichu marzy jednak o wyrwaniu się z miasta. Powrocie do ciszy i przestrzeni. Chciałby prowadzić schronisko serwujące prostą smaczną polsko-hinduską kuchnię. Taką, jaką kocha najbardziej.

Uporządkować ciało i umysł
Za pierwszym razem w ogóle nie biło. Za drugim zaczęło na moment i przestało. Kończył się ósmy tydzień ciąży. - Poszłam na USG. „Pani Kasiu mam złe wieści. Płód obumarł” - usłyszałam. Czas zatrzymał się na moment. Wszystko działo się w zwolnionym tempie. Wpadłam w histerię. Nie wiem, jak znalazłam się na zewnątrz. Po tygodniu zorientowałam się, że zapomniałam zapłacić za wizytę - opowiada 34-letnia Kasia Nowak. Dziś szczęśliwa mama dwójki chłopców. Mówi, że to pierwsze poronienie niewiele zmieniło w jej życiu. Szybko doszła do siebie. Każdemu może się zdarzyć. Niedługo znów spróbujemy - pomyślała. Kiedy scenariusz powtórzył się po pół roku, załamała się. Nie potrafiła się z tym pogodzić. - Siostra przyniosła mi książkę Osho (tytułu nie pamiętam). Na jednej z pierwszych stron przeczytałam, że każde doświadczenie jest nam potrzebne. Pomaga nam pójść do przodu. Stać się jeszcze silniejszym. Znalazłam odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Na oskarżenia, którymi obarczałam Boga - opowiada Kasia. Wtedy poczuła, jakby wszechświat próbował jej coś powiedzieć. Skoro za pierwszym razem nie dostrzegłaś lekcji, to dam ci drugą szansę - brzmiał głos w jej głowie. Coś się w niej otworzyło.
Przestała użalać się nad sobą. Zadała sobie pytanie: Co powinnam zrobić, aby czarny scenariusz już się nie powtórzył? Postanowiła też na jakiś czas odpuścić temat dziecka. Spojrzeć na sytuację z dystansu. Uporządkować swoje wnętrze i ciało. - W ciągu kilku miesięcy przeczytałam wszystkie książki Osho. Zrobiłam kurs medytacji i technik oddechowych. Pierwszy raz w życiu przestałam biec. Udało mi się zatrzymać. Sprowadzić umysł do chwili obecnej - wspomina. Jako właścicielce firmy rekrutacyjnej było jej szczególnie trudno. Stres związany z pracą dotychczas zagłuszały używki. Odstawiła alkohol. Przestała jeść mięso. Zrobiła sobie dłuższe wakacje. Pojechała do Indii. Trafiła do Puny, do aśramy Osho. Zaskoczyła ją panująca tam dyscyplina. - Przywitano nas testem na HIV! Kiedy wynik okazał się negatywny, zostaliśmy zakwaterowani. Wszyscy nosiliśmy takie same ubrania (w ciągu dnia bordowe, a wieczorem białe), nie mogliśmy używać perfum. W specjalnie wyznaczonych „strefach ciszy” był zakaz komunikacji. Przed wejściem na stołówkę stał strażnik i pilnował, aby wszyscy umyli ręce. Serwowane było proste, lekkie, roślinne i organiczne jedzenie - wspomina. Aśramowe menu sprawiło, że jeszcze uważniej zaczęła się przyglądać zawartości swojego talerza. Po powrocie odkryła pewną zależność. Im częściej jadła świeże, zdrowe, wegetariańskie posiłki, tym więcej miała energii. Im więcej miała energii, tym lepiej radziła sobie ze stresem. Dużo medytowała. Zaczęła się częściej uśmiechać.
- Zastanawiałam się, dlaczego tak bardzo chcę mieć dziecko? Bo wszyscy naokoło zakładają rodziny? Bo ma mi dać szczęście? Zobaczyłam, że szczęście jest stanem, który wypływa ze środka. Pogodziłam się z myślą, że być może nigdy nie będę mamą. Po trzech latach i serii badań spróbowaliśmy ponownie. Udało się - mówi Kasia. Wspomina, że okres ciąży z Julkiem był najspokojniejszym w jej życiu. Zamknęła firmę. Skupiła się na sobie i dziecku. Synek okazał się bardzo spokojny. Jadł, spał i uśmiechał się na zmianę. Po dwóch miesiącach sielanki zaczęła się nudzić w domu. Swoją fascynację zdrowym organicznym jedzeniem postanowiła przekuć w biznes. Otworzyła Vege Pack - internetowy ekologiczny warzywniak z dostawą do domu. Interes rozkręcił się tak dobrze, że dziś zatrudnia już kilkoro pracowników. Siedem miesięcy temu urodziła Gucia, drugiego syna.
- „Wchodzę do rwącej rzeki. Nie walczę. Poddaję się. Płynę z prądem. Zawsze wyrzuca mnie w nieznanym, ale bezpiecznym miejscu” - opowiedział Osho na jednym z wykładów. Trzy lata temu zrobiłam dokładnie to samo. Przestałam się opierać. Pogodziłam się ze stratą dwójki nienarodzonych dzieci. Zaryzykowałam. Posłuchałam intuicji. Rzuciłam dochodowy, ale wypalający mnie od środka headhunting. Zrobiłam sobie rok przerwy - podsumowuje Kasia. Na zakończenie dodaje, że wyrzuciło ją, tak jak wspominał Osho, w nieznanym, ale bezpiecznym miejscu.

Była sobie radość
Na początku było morze... - Resztką sił „doczłapałem do kajuty”. Położyłem się na łóżku. Po chwili zacząłem ostro wymiotować. Urwał mi się film. Ocknąłem się w szpitalu na statku, na oddziale intensywnej terapii. Byłem podłączony do kroplówki. Organizm był tak wycieńczony, że dwa dni zajęło lekarzom postawienie mnie na nogi - dziś 28-letni Przemek mógłby przytoczyć historie wielu takich imprez. Od 18. roku życia pływał na „Queen Mary" i „Queen Victorii", statkach rejsowych. Był barmanem. Odwiedził 156 państw. Po półtora roku wrócił do Rzeszowa. Nie chciał się przez kolejnych 20 lat budzić co drugi dzień w innym porcie. Nie chciał otwierać oczu i zastanawiać się: Kim jest ta dziewczyna obok?! - Doszedłem do momentu, kiedy miałem dwa wyjścia. Pierwsze: zostać na statku i się pogrążyć. Drugie: przestać pływać i w górach, skąd pochodzę, pójść na studia - wspomina. Ze strachu zdecydował się na to drugie.
Po morzu przyszedł więc czas na studia. Na technologii żywienia i żywności człowieka wytrzymał trzy lata. Profesorowie utwierdzili go w przekonaniu, że schematyczne studia nie są dla niego. Zrobił licencjat. Przeniósł się na „uniwersytet życia”. Później pojawiła się miłość. To dla niej zrezygnował z planu pójścia do zakonu. Całkowicie się zatracił. Liczyła się tylko ona. - Nie możemy być dłużej razem. Poznałam kogoś innego - powiedziała po dwóch latach. Odeszła. Wraz z nią runął cały świat. Kilka tygodni nie jadł. Kolejne miesiące spędził pogrążony w depresji. Nie wychodził z domu. W końcu „przyszła” do niego książka. - „Radość” Osho przywróciła mnie do życia. Przeczytałem, że radość jest w nas. Niezależna od czynników zewnętrznych. Postanowiłem ją w sobie odnaleźć - mówi Przemek. Wyznaje, że była to długa podróż.
Potem były Indie. Za pierwszym razem skradziono mu na lotnisku bagaż. - Spodnie, T-shirt, bluza, kurtka i mały podróżny plecaczek - tak przywitałem Delhi. Przez kolejnych siedem dni z koleżanką przemieszczaliśmy się na południe, do Bangalore - do aśramy. Tania noclegownia na przedmieściach, w której ktoś obok spał na taczce. Później taksówką do Jaipur. W drodze kupiliśmy ubrania, szczoteczki i pastę do zębów - opowiada Przemek. Zmęczeni i zrezygnowani wylądowali ostatecznie w pociągu najtańszej klasy. Kilkunastu białych wśród około dwóch tysięcy Hindusów. Mimo robactwa, duchoty i brudu Indie go urzekły. Nigdy nie spotkał się z taką gościnnością. - Starsze małżeństwo całą drogę częstowało nas jedzeniem. Ludzie się wszędzie uśmiechali. To było największe skupisko biedy i życzliwości, które do tego momentu widziałem. Z każdym kilometrem podróży czułem, jak pozbywam się kolejnych przywiązań i oczekiwań. Do Bangalore dotarłem o kilkanaście kilogramów lżejszy - mówi Z przerażeniem odbierał odnaleziony po dwóch tygodniach bagaż. Miał wrażenie, że nie jest mu już do niczego potrzebny.
Wtedy spróbował ghee - wolno klarowanego masła. Tak słodkiego i aromatycznego jak to, które babcia robiła na blacie węglowej kuchni. Dodawał je do każdego posiłku. - W aśramie fundacji Art of Living pierwszy raz zetknąłem się z wolontariatem. Codziennie kilka godzin pomagałem w kuchni. W międzynarodowej ekipie przygotowywaliśmy posiłek dla kilku tysięcy gości. Myłem, obierałem i kroiłem warzywa. Najczęściej w ciszy. Niesamowicie mnie to uspokajało - opowiada Przemek. Wyznaje, że tamto doświadczenie otworzyło mu oczy. Od lat poszukiwał czegoś, co nadałoby sens jego życiu.
Po kilku miesiącach wrócił do Indii. Ten drugi pobyt w aśramie był zarazem najtrudniejszym i najpełniejszym przeżyciem. Przez kuchnię dostał się do tzw. goshalli, w której żyją krowy. 350 zwierząt trzeba wydoić, nakarmić, a nawet wymasować! Z dużą niechęcią podchodził do tego zajęcia. - Zacząłem się zastanawiać, dlaczego ta praca mi tak przeszkadza? Byłem upokorzony. Czułem się za dobry, żeby „obsługiwać” krowy. Z dnia na dzień opór jednak ustawał. Dostałem piękną szkołę cierpliwości i pokory - mówi. Goshalla wkrótce stała się jego drugim domem. Po dwóch tygodniach dopuszczono go do produkcji ghee. - Z masłem jest trochę jak z ludźmi. Każda partia jest inna. W trakcie gotowania tłuszczu nawet na moment nie pozostawia się go samego. Stoisz nad nim i zbierasz najmniejsze zanieczyszczenia. Nasłuchujesz. Jakby miało za chwilę do ciebie przemówić. Jesteś tylko ty i ta czynność. Wszystko inne znika - tłumaczy Przemek.
Po powrocie do kraju sam zaczął klarować. Na początku dla siebie i dla najbliższych. Jeździł po lokalnych rolnikach. Pytał, czym karmione są krowy. Sprawdzał, w jakich żyją warunkach. W końcu znalazł to, czego szukał. - „Synku, to jest ten smak. Jak od naszej krowy” - powiedziała babcia z łezką w oku, próbując mojego ghee. Zrozumiałem, że tym mam się zająć w życiu. Hindusi mówią, że kiedy trafiasz na swoją dharmę (przeznaczenie), cały wszechświat przychodzi ci z pomocą. W ciągu kilku miesięcy zdobyłem potrzebne dokumenty i ekocertyfikaty. Założyłem własną produkcję. Firma nazywa się Ekoweda - mówi. Ekoweda nawiązuje do Indii i bliskiej jego sercu filozofii. Choć czasami Przemek przerabia nawet 100 kg masła dziennie, klarowanie jest nadal bardziej medytacją niż pracą...
Nie jedz na czczo (grafitti)

Bolito
Posty: 839
Rejestracja: 17 lut 2008, 21:06
Lokalizacja: Kraków

Re: Gazeta Wyborcza

Post autor: Bolito » 12 kwie 2015, 23:24

„GAZETA WYBORCZA” (Poznań) 22 III 2015

Pamiętacie powitania wiosny z lat 90.?

Natalia Mazur
Pierwszy dzień wiosny był dniem karnawału - wspomina Burza, punkowiec z lat 90., dziś DJ. Na Starym Rynku nie trzeba było się umawiać, przychodzili wszyscy.
"Pierwszy dzień wiosny tradycyjnie zdominowały w Poznaniu manifestacje. Demonstrowali antyfaszyści, renciści i wagarowicze. Ci ostatni, najczęściej, swoją słabość do piwa" - pisała 20 lat temu "Gazeta Wyborcza".
Powitanie wiosny w latach 90. wyglądało zupełnie inaczej niż dzisiaj. Na Starym Rynku gęsto było od ludzi. Uczniowie zwiewali ze szkół, antyfaszyści maszerowali w ramach Dnia Walki z Rasizmem, a skinheadzi próbowali wejść im w paradę. Wzgórze Przemysła spływało jabolami, tanimi winami, które wcale nie smakowały jak jabłka. Przepisy nie zabraniały picia alkoholu w plenerze, jedynym batem na pijących był niedostatek toalet. Policja spisywała sikających po bramach.
Autorem relacji "Wyborczej" z 21 marca 1995 r. był Błażej Wandtke, dziś pracujący w TVP. - Pamiętam tamte powitania wiosny. Coś się działo, było fajowo. Wiadomo było, gdzie tego dnia można spotkać młodzież. Dziś spotkamy ją w centrach handlowych, a marzanny nie wolno wrzucać do wody - zauważa. Manifestującymi rencistami byli członkowie klubu seniora "Starówka", kolorowo przebrani. - A renciści żyją, chude mleko piją - śpiewali, idąc przez rynek. Jedni imprezowicze całowali starsze panie po rękach, inni krzyczeli: - Na cmentarz!
Anarchiści bili się ze skinami, narastał bałagan. Wszędzie walały się śmieci, potłuczone szkło. - Chłopaki, nie tłuczcie butelek. My je sprzedamy - apelowali kloszardzi. Relacja miała tytuł "Mc Donald's wzięty". Lokal przy 27 Grudnia miał wtedy niecały rok. Część anarchistów zboczyła do środka. - McDonald wycina lasy tropikalne - krzyczeli, palili marihuanę. Na pożegnanie powiedzieli chórem: - Smacznego!

"Kier" był przyzwoity, "Karo" ohydne
Wypadało się przebrać: za misia, anioła, mikołaja, harcerza, założyć śmieszną czapkę, namalować sobie na twarzy pajęczynę. - Pierwszy dzień wiosny naprawdę był dniem karnawału. Zwykle spotykaliśmy się na obiadach u krisznowców pod rondem, a potem szliśmy do baru pod arkadami na herbatę i przesiadywaliśmy tam do zamknięcia. W tamtych czasach składał się on z dwóch części, barowej i kawiarnianej. Ceny były bardzo przystępne, toteż nastoletnie punki chętnie tam przesiadywały. Alkohol gościł dość rzadko na naszych stołach, choć oczywiście zdarzało się dać czadu. Picie alkoholu było jednak rzadkie i miało jakiś taki rytualny wymiar - mówi Burza, punk z lat 90., dziś znany w Poznaniu DJ.
Burza znalazł niedawno w swoich zbiorach kilka etykiet popularnych wówczas jaboli. - "Kordiał" był absolutnie obrzydliwym winem landrynkowym. Wszyscy lubili "Kiera", całkiem przyzwoite wino, dostępne także w małych buteleczkach 0,3 l. "Karo" było paskudne, tego nie dało się pić. Wydaje mi się, że dziś podobne napoje sprzedawane są jako "nalewki" - mówi Burza.
- W dniu wagarowicza najważniejsze było to, że nie trzeba się było z nikim umawiać. Wiadomo było, że wszyscy znajomi stawią się na Starym Rynku. Graliśmy, śpiewaliśmy, tańczyliśmy. Bawiliśmy się świetnie, pijąc duże ilości alkoholu. Byliśmy odszczepieńcami, postępowaliśmy wbrew, czuliśmy się dorośli, bo przez jeden dzień decydowaliśmy sami o sobie - mówi Anna, dziś pracująca w instytucji kultury.

Tysiąc dolarów w nagrodę za trzeźwość

Miastu i kuratorium oświaty nie podobał się ten sposób spędzania wolnego czasu przez młodzież. Władze starały się zainteresować młodych ludzi koncertami: w 1994 r. grały Żuki, w 1995 r. - Big Cyc. Na rzecz trzeźwości działała "Wyborcza" i Radio Merkury. Trzeźwi mogli wziąć udział w konkursie, w którym główną nagrodą było 1 tys. dolarów. Wygrał student etnologii.
Z roku na rok na Starym Rynku było coraz spokojniej. Szkoły robiły, co mogły, by jakoś zatrzymać uczniów. W 1997 r. w "Marcinku" klasa, która się najliczniej przebrała, wygrywała tort z bitą śmietaną. W XXV LO nauczyciele byli odpytywani, a uczniowie prowadzili lekcje. Odbywały się rajdy, zajęcia sportowe, minilisty przebojów śpiewanych z playbacku. Wychowawcy rygorystycznie pilnowali obecności, więc na Stary Rynek szło się po prostu nieco później. Kres świętowaniu na Starym Rynku położyła dopiero ustawa o wychowaniu w trzeźwości, która w 2003 r. zabroniła picia alkoholu w miejscach publicznych.
Wagarowicze przegrali? Niekoniecznie. Do dziś przyzwoity nauczyciel nie wyobraża sobie, by tego dnia przepytywać uczniów.
Nie jedz na czczo (grafitti)

Bolito
Posty: 839
Rejestracja: 17 lut 2008, 21:06
Lokalizacja: Kraków

Re: Gazeta Wyborcza

Post autor: Bolito » 27 lip 2015, 23:15

„GAZETA WYBORCZA” nr 172 (8504) 25 VII 2015

Przystanek Woodstock. Rodzicielska lekcja zaufania
[LETNIA SZKOŁA OJCÓW]
Artur Łukasiewicz

Córka wraca do namiotu, a tam w buciorach leży koleś. Wielki, ze 120 kg wagi. Śpi jak kamień. Przed namiotem waruje jego pies. Kilku napakowanych patrolowców w niebieskich koszulkach musiało wyciągać nieproszonego gościa. Dziś się z tego śmiejemy.
To był 2004 r., Malwina miała 13 lat, zaczęła gimnazjum, czas kiełkującego buntu. Wyjazd na Woodstock wydeptała u mamy. - Ale tylko z ojcem. On wie, co się tam naprawdę dzieje - postawiła zaporowy warunek. A według mediów o. Rydzyka działy się tam orgie narkotykowe, satanistyczne i seksualne. I zjeżdżać się miała pijana punkowa hołota żądna krwi i awantur.
Ojciec, czyli ja, był i opisywał Woodstock od lat 90., gdy Przystanek grał w Żarach. Wychowany na Dezerterze, Brygadzie Kryzys i The Clash, wieści o niemoralnym piekle zdementował natychmiast, ale przestrzegł, że Woodstock to co prawda nie jest obóz przetrwania, ale też nie wakacyjny kurort. Nie ma ciepłej wody w kranie. Kąpiel dostępna z hydrantu.
I tak wyruszyliśmy reporterskim maluchem do Kostrzyna nad Odrą, na granicy z Niemcami, gdzie Jurek Owsiak przeniósł festiwal. Z Malwiną zawarliśmy umowę. Nie miałem być przyzwoitką ("Tata, to obciach"), ale aniołem stróżem. Córka radzi sobie i snuje się sama, ma swobodę, ale umawiamy się parę razy dziennie na kontrolne spotkania. Na szczęście miała już komórkę. Bo jednak się bałem. Zgubić się w półmilionowym tłumie można. Skusić się na zakazane wino albo piwo i co tam gorszego dziewczynie może przyjść do głowy.
Tu słowo wyjaśnienia. Woodstock był w tym czasie w okresie przejściowym. Żegnał się z pionierskim czasem Żar z ulicą "żebraczą", śpiącymi punkami w wielkich śmietnikach i toaletą na popegeerowskim polu. Jednak nieznane były dzisiejsze wygody Woodstocku. Nie działało Family Toi Camp, gdzie na płatnym poletku z dmuchanymi zjeżdżalniami usłyszysz brzdąców wrzeszczących: "Mamo, jedziemy na Woćtok". Gdzie ojcowie, którzy wyszli świeżo spod prysznica, komenderują: koniec zabawy, idziemy na koncert lub na ciepły obiad. Dziś, co za czasy, woodstockowicz ściąga sobie na komórkę aplikację, żeby do namiotu nie zbłądzić.
W oczach Malwiny było trochę niepokoju. Bo woodstockowe miasteczko przy pierwszym kontakcie wywołuje szok kulturowy. Przed nami paradują krisznowcy, zakonnice. Tłum hipisów, punków, łysych pał, ludzi z irokezami i dredami. Rzeczywiście ich zagęszczenie na kilometr kwadratowy jest rekordowe, niespotykane nigdzie w świecie. Walają się śmieci, ktoś przesadził z browarem i pijany śpi. Tyle że każdy, kto tam był, poświadczy: poza Woodstockiem, gdy ktoś się przewróci, ludzie przejdą obok, powiedzą: "Niech leży!" - tutaj go podniosą albo czymś przykryją.
Już w pierwszym albo drugim dniu córka pokazała mi swoje glany zasznurowane w drabinkę jak należy. Zawiązał je jakiś panczur, co zbierał po parę groszy na piwo. Zapraszał na wspólną degustację. Podziękowała.
W namiocie krysznowcy nawracali. A woodstockowicz pyta: "Co zrobić z natrętną muchą, zabić?". Na to guru poważnie: "Ja daję jej zwykle dwie szanse".
Takie sceny tylko tam. Śmialiśmy się oboje. Pokazują podskórnie niepowtarzalną wartość Woodstocku, żadna szkoła tego nie da. Szybko oswajasz się z innością. Nieważne włosy, dziki strój. Nie musisz ich lubić, szanować trzeba. Po prostu bezcenna lekcja tolerancji na żywo.
Widziałem kilkanaście Woodstocków, Malwina po tym pierwszym "wpisowym" z aniołem stróżem jeździła później ze znajomymi. Tak sobie wspominamy, że przez te lata nie widzieliśmy ani jednego mordobicia. No, jest to jakiś cud. Tysiące ludzi, nie znają się i nikomu do głowy nie przyjdzie się tłuc.
Woodstock to świetna lekcja muzyki, taka, która buduje pokoleniowe więzi. Z moimi rodzicami w tym względzie było zero kontaktu. Mój Jarocin, ich estrada z Sopotu czy innego badziewia. Przepaść, nic, żadnych wspólnych kawałków. Z Malwiną bywaliśmy na tych samych koncertach. Pamiętamy powstańcze Lao Che w 2005 r. Córka nie przepada za nimi, ale tamten koncert... "Mistyczny" - powiedziała. Lepiej bym tego nie ujął. Potem jeździła sama na "openery i audiorivery". Edukowała ojca, żeby nie odstawał i nie zasklepił się w alternatywie jak gamoń, ale wyszedł do świata. No to nie odstaję, słucham. Takie woodstockowe odwrócenie edukacyjne.
Jeśli więc przyjdzie wam do głowy zabrać dziecko na Woodstock, nie zastanawiajcie się długo. Zadbajcie o drobiazgi. Namiot najlepiej przechodzony, nie jedziecie w Himalaje przecież. Do plecaka dziecka stare ciuchy, to nie rewia mody. Mocne buty, żadne trampeczki. I koniecznie czapkę lub kapelusz na głowę. To upału trzeba się obawiać, nie deszczu.
I ojcze, bądź aniołem stróżem. To się opłaca.
Nie jedz na czczo (grafitti)

Bolito
Posty: 839
Rejestracja: 17 lut 2008, 21:06
Lokalizacja: Kraków

Re: Gazeta Wyborcza

Post autor: Bolito » 04 sie 2015, 22:22

„GAZETA WYBORCZA” (Zielona Góra) nr 178 (8511) 1 VIII 2015

Tego nie widziałeś nigdzie. Na bungee, po piwo. Największe kolejki na Woodstocku!

Paulina Nodzyńska

Bezkresne kolejki na Przystanku Woodstock nie dziwią już nikogo. Ciągną się kilometrami, stoją w nich setki ludzi. Woodstockowicze potrzebują piwa, ciepłych bułek, pieniędzy ze "źródełka". Trzeba zarezerwować nawet dwie godziny, ale nagrodą są zawarte w kolejkach znajomości. Zobaczcie na zdjęciach te wyczekujące tłumy i powiedzcie, czy widzieliście kiedyś coś takiego w jednym miejscu?

Kolejki po papierosy
Papierosy są na Woodstocku towarem deficytowym. Nawet, jeśli zaopatrzysz się wcześniej. W kolejce spotykamy Arka, żołnierza. Wziął ze sobą cztery paczki. Jeszcze dobrze się Woodstock nie zaczął, a on już nie ma co palić. - Myślałem, że na cztery dni wystarczy. Jakiż byłem głupi. Przecież moje fajki palą wszyscy, tylko nie ja. I nie skorzystałem z nauczki z poligonów. Trwają po 9 dni, ja biorę 9 paczek i już w połowie mi się kończą - opowiada.

Kolejki do Lidla
Poranna kolejka to Lidla to wręcz woodstockowa tradycja. Po ciepłe bułki trzeba wyczekać swoje. - Ale warto - mówią dziewczyny z Opola.
Woodstockowy Lidl zadebiutował w 2011 r., (czyli wtedy, kiedy koncertował zespół Prodigy). Na Przystanku bawiło się blisko 700 tys. ludzi. Pojawiały się krytyczne komentarze, że Woodstock idzie w komercję, traci ducha, że to już nie to samo. Uczestnikom festiwalu odechciało się narzekać, kiedy mogli kupić i zjeść bułki prosto z pieca. Woodstockowicze nie są już skazani na sztuczne jedzenie i na to, co sobie przywiozą. Do Lidla codziennie podjeżdża tir, co oznacza, że zapasy kończą się w jedną dobę. W ub, roku, w ciągu trzech dni Lidl sprzedał pół miliona bułek.

Kolejki na diabelski młyn
Wysoka na 30 metrów karuzela po raz pierwszy stanęła na Przystanku Woodstock w ub. roku. Wtedy, w ciągu kilku godzin, wsiadło na nią 2 tys. ludzi. Pomysł się sprawdził, bo kostrzyńskie pole z lotu ptaka rzeczywiście robi niezwykłe wrażenie. Żeby jednak sprawić sobie tę przyjemność, trzeba, rzecz jasna, swoje odstać. Gdy już dobrniemy do kolejkowej mety, niespodzianka. Nie płacimy za żaden bilet wstępu, jak na wiedeńskim Praterze. Na koło możemy wejść dopiero, gdy przejedziemy na rowerkach 2 kilometry.

Kolejki do skoku na bungee
Ogromnym powodzeniem cieszą się skoki z dźwigu. Trzeba wyczekać dobrą godzinę, by przez kilka sekund poczuć się jak ptak. I zapłacić, ta przyjemność kosztuje 140 zł. - Nie ma nic piękniejszego, niż wzbić się ponad woodstockowe pole i zobaczyć to wszystko z góry. A potem stać się na chwilę wolnym, nie martwić niczym. Najlepsze są te pierwsze chwile, kiedy wjeżdżasz na górę. Tylko sekundy dzielą cię od skoku. Już wiesz, że to za chwilę cię czeka, że już się nie wycofasz - opowiada Kamil, jeden z odważnych, których spotykamy w kolejce.

Kolejki po piwo
Woodstockowicz piwo pić musi. Wódki, przypomnijmy, nie może - w całym Kostrzynie na czas Woodstocku panuje zakaz sprzedaży tego trunku. W strefie Leszka Chmielewskiego najpierw trzeba naczekać się na żeton, a dopiero potem można udać się po piwo. Wieczorami, co zrozumiałe, tłum w piwnej strefie jest największy.

Kolejki po dania krysznowców
Ta potrawa z Pokojowej Wioski Kryszny uratowała życie niejednemu woodstockowiczowi. Porcje nie są drogie (8 zł), a obfite, smaczne i sycące. Żółty ryż, podany z dalem z soczewicy, chipsami z otrębów zbożowych i słodką, bananową halawą mają niepowtarzalny smak. Nasze podniebienia nie uświadczą takich rozkoszy w żadnej restauracji. W dodatku, to rzecz bardzo zdrowa i pożywna. Zapewnia woodstockowiczom energię na szaleństwa pod sceną. - Cały rok czekałam na to danie, to godzinki w kolejce nie wystoję? - śmieje się Andżelika.

Kolejki po autograf Sonika
Gościem namiotu Akademii Sztuk Przepięknych w piątek był Rafał Sonik, milioner, który wygrał Dakar. Na Przystanku Woodstock opowiadał o tym, jak zakładał pierwszego McDonalds?a w Polsce, jak na początku lat 90. sprowadził do kraju wielki brytyjski koncern paliwowy, jaką rolę społeczną pełnią galeria handlowe (które też posiada). Mówił o trudnościach na trasie, o tym, jaką siłę dają mu... wypadki. Woodstockowicze mieli mnóstwo pytań. Wykład Sonika zrobił na nich tak ogromne wrażenie, że zapragnęli mieć jego autograf. Czyżby kolejki do rajdowca pobiły rekord Lidla?




„GAZETA WYBORCZA” (Zielona Góra) nr 178 (8511) 1 VIII 2015

Anna Czerwińska odwiedziła ASP. "Woodstock i góry są takie same. Ładują akumulatory"

Agata Źrałko, Kostrzyn nad Odrą

Anna Czerwińska była gościem Przystanku Woodstock w sobotę. Woodstockowiczów przekonywała, że pasje kształtują charaktery i nie warto z nich rezygnować. - Z Krystyną Palmowską, moją wieloletnią, górską partnerką, byłyśmy zaprzeczeniem wyglądu sportowego. Ja okulary, ona duży biust i 152 cm wzrostu. Ale dałyśmy radę, bo liczy się to, co w psychice - przekonywała.
Z urodzenia warszawianka, z wykształcenia doktor nauk farmaceutycznych, z zamiłowania - jedna z najbardziej znanych i utytułowanych polskich alpinistek i himalaistek. Anna Czerwińska wspina się od 1969 r. W momencie wejścia na Everest była najstarszą kobietą, która stanęła na tym szczycie.
Osiągnięcia Anny Czerwińskiej są niesamowite. Alpinistka uczestniczyła w wyprawach wspinaczkowych m.in. z Wandą Rutkiewicz i Krystyną Palmowską. Zdobyła m.in. sześć ośmiotysięczników. - Ja bym się przyznała nawet do ośmiu, ale tylko sześć jest zaklasyfikowanych do korony Himalajów - komentuje.
Czerwińska jest też pierwszą Polką i siódmą kobietą na świecie, która zdobyła Koronę Ziemi. - Miałam być pierwszym Polakiem, zupełnie niezależnie od płci, ale Leszek Cichy mnie bezczelnie przegonił. Jeden znajomy ksiądz powiedział mi na pocieszenie: "nie martw się, bo nieważne, co by robił, pierwszą Polką nie będzie" - dodaje.

Byłam w Katmandu
Czerwińska spotkała się z woodstockowiczami w Akademii Sztuk Przepięknych w sobotę. Gdy razem z Irkiem Bieleninikiem i Zbyszkiem Piotrowiczem, szefem uzdrowiska w Busku-Zdroju weszła na scenę, publiczność oszalała.
- Przestańcie mi tak klaskać, bo chcę już usiąść! - śmiała się Czerwińska.
Na Woodstocku alpinistka pojawiła się po raz pierwszy. Jak sama mówi, musiała przejść błyskawiczne przeszkolenie z woodstockowych idei:
- Tak sobie myślę, że ludzie znajdują tutaj to, co zabrała nam cywilizacja. Można wypić piwo, zapalić papierosa, rozbić namiot przy swoim samochodziku. Świetnie. Wczoraj zjadłam posiłek w namiocie Hare Kryszna i nawet zbliżyłam się do Dużej Sceny, ale bałam się, że tak głośna muzyka mnie zabije. Przeżyłam trzęsienie ziemi w Nepalu i jak stanęłam pod sceną, to myślałam, że czuję wstrząsy wtórne!
Tragedia w Nepalu powróciła jeszcze raz w późniejszych rozmowach. Czerwińska relacjonowała, jak udało jej się wyjść cało w trzęsienia.
- Zdążyłam tylko wylądować, przywitać się z Katmandu i w samo południe Ziemia się zatrzęsła. Ja byłam w małej wiosce, gdzie zniszczyło się tylko kilka domów, ale większe miasta wyglądały jak po przejściu armagedonu. Pamiętam, że dramatycznie uciekałam, bałam się, że coś mi spadnie na głowę. Po drodze udało mi się też wyciągnąć z gruzu małego nepalskiego chłopczyka. Miałam dużo szczęścia.

Chorowita jedynaczka w górach
Anna Czerwińska długo opowiadała o swoim życiu, pasji, zdradzała pomysły na wyprawy. Nie zabrakło też pytań o pieniądze.
- Dziś dostępność gór stała się kwestią pieniędzy. Młode pokolenie potrafi załatwić sponsorów, zbierać pieniądze w internecie. Dla mnie jest już na to za późno. Dziś muszę skorzystać z tego, co zarobiłam. I mam poczucia, że wyrzucam pieniądze, bo wydaję je na swoje pasje, sens życia.
Alpinistka chętnie wracała do wspomnień z dzieciństwa. Tak bardzo spieszyło się jej na kurs wspinaczkowy, że przez pomyłkę zapisała się na... jaskiniowy. Na kursie zresztą poznała Krystynę Palmowską. Jak wspomina, obie były zaprzeczeniem wyglądu sportowego. - Ja okulary, ona duży biust i 152 cm wzrostu. Dałyśmy radę, bo liczy się to, co w psychice - przekonywała.
W góry młoda Ania Czerwińska trafiła jako wypieszczona, chorowita jedynaczka i dopiero chodzenie po szczytach pozwoliło jej wykształcić wiele ważnych cech: podejmowania ryzyka, chłodnej kalkulacji, ratowania się w beznadziejnych sytuacjach. Alpinistka: - Gdyby nie chodzenie po górach, pewnie byłabym tłustym farmaceutą i żyłabym sobie spokojnie.
- To w góry jeżdżą wariaci? - dociekał Piotrowicz.
- A czy ja tak wyglądam? - odpowiedziała z uśmiechem.

Ja też wsuwam muszelki

Swoje pytania przygotowali też woodstockowicze.
Ania: - Czy himalaiści chcą umierać w górach?
- Ja nie mam takiego zamiaru. Owszem, można sobie wyobrazić, że jest to piękne miejsce do zakończenia życia. Ale trzeba pamiętać, że w górach my tylko gościmy. Powinniśmy żyć i umierać tam, gdzie jest miejsce naszego życia. Ja nie marzę o takim końcu
Ania: - Jak odbudować zaufanie do partnera po wypadku?
- Gdy grupa liczy 10 osób i ktoś ginie, to robi się dołująco i rozważa zaniechać działania. Uważam, że lepiej kontynuować wyprawę, by uczcić śmierć tej osoby. Inaczej jest w zespole dwójkowym. Trudno, żebym miała pretensje do osoby, która mnie uratowała, chyba że jestem nieodpowiedzialna i narażam się na niebezpieczeństwo.
Wanda z Warszawy: - Mamy wiele wspólnego pani Aniu! Za kilka skończę taki wiek jak pani, też niedawno zwichnęłam rękę.
- To odpowiem pani radą farmaceutki. Jak będzie pani nad morzem, proszę zebrać muszelki, w domu je zmiksować i dziennie zjada po łyżeczce. Ja też wsuwam muszelki i moje kości mają się lepiej!
Nie jedz na czczo (grafitti)

Bolito
Posty: 839
Rejestracja: 17 lut 2008, 21:06
Lokalizacja: Kraków

Re: Gazeta Wyborcza

Post autor: Bolito » 09 sie 2015, 22:35

„GAZETA WYBORCZA” 8 VIII 2015

Szatan na Woodstocku? Siostra Ewa relacjonuje: "Bóg był wszędzie (...) Widzimy to, co mamy w sercu"

Przystanek Woodstock to siedlisko zła? Siostra Ewa była na festiwalu i opisuje go zgoła inaczej. "Widzimy to, co mamy w sercu. Dlatego zawsze bardzo niepokoją mnie katolicy, którzy wszędzie wokół siebie dostrzegają zło i szatana" - pisze siostra zakonna na blogu.

Siostra Ewa ze Zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusa Sacre Coeur opisuje na swoim blogu wizytę na Przystanku Woodstock. Siostra była tam przy okazji Przystanku Jezus, inicjatywy, która gości na festiwalu niemal od samego początku, a jej relacja bardzo różni się od tego, co można przeczytać w prawicowych mediach. Fronda ostrzega przed sektami na festiwalu, wPolityce w rozmowie z ks. Oko informuje, że Woodstock "promuje w ludziach to, co niskie", a "Gazeta Polska" pisze o "Homo-Woodstocku"
Na blogu siostry zakonnej możemy zaś przeczytać: "Moja dusza ciągle spragniona jest szukania Boga we wszystkim. Szukałam go więc pośród woodstockowego pyłu i porozrzucanych puszek, w oczach chłopaków w pofarbowanych na zielono irokezach i dziewczyn tańczących przed platformą Kryszny. Bóg był wszędzie! Szczególnie tam gdzie się Go najmniej spodziewano".
"Kiedy wdrapałam się na skarpę z wielkim polem namiotowym, na którym ludzie rozbijają się gdzie popadnie, jeszcze bardziej się uśmiechałam. Widok do złudzenia przypominał mi afrykańskie slamsy, w których tak bardzo lubiłam bywać. Taki niepowtarzalny klimat stworzyć mogą tylko ludzie, którzy nic nie mają, a co za tym idzie, nie mają nic do stracenia. Zdani na siebie nawzajem, żyją komunią" - czytamy dalej.

Wioska Jezusa na Woodstocku
Siostra opisuje też rozmowę, którą przeprowadziła w drodze powrotnej z Woodstocka. Współpodróżny zapytał, czy wraca "z wioski Jezusa", co Siostra Ewa uznała za bardzo dobre określenie. "Nie z jakiegoś innego przystanku, ale z wioski Jezusa na Woodstocku. Wśród tych wszystkich, którzy tak diametralnie różni od siebie, szukają cały czas tego samego. I ja też szukam. Niby inaczej, a jednak w gruncie rzeczy wcale nie tak bardzo" - wyjaśniała.
Podkreślała też, że jej rozmówca to "dobry chłopak". "Nie wierzy w Boga, ale wierzy w dobrą karmę. Wierzy, że jak będzie dobrze czynił innym, to dobro do niego wróci. Póki co często nie wraca, ale go to nie zniechęca. Będę się za niego modlić" - napisała i podsumowała: "W moim słowniku nie ma żadnego 'my ewangelizatorzy' i 'oni woodstockowicze'. Jesteśmy tylko my - najukochańsze dzieci Boga".

"Widzimy to, co mamy w sercu"
Wielu komentujących na blogu siostry dziękowało jej za takie spojrzenie. "Cieszę się niezmiernie, że słudzy Kościoła zaczynają zmieniać zdanie na temat przystanku i tego, co tam się dzieje", "Wzruszyłam się", "Mnie też wzruszył ten tekst i inaczej popatrzyłam na różnorodność" - piszą.
"Widzimy to, co mamy w sercu. Dlatego zawsze bardzo niepokoją mnie katolicy, którzy wszędzie wokół siebie dostrzegają zło i szatana, zapominając, że Jezus zwyciężył całe zło, pokonał śmierć i nic już nam nie grozi" - odpisała siostra Ewa.
WB

A tu oryginalny wpis z bloga: http://siostraewa.blog.deon.pl/2015/08/ ... nk_artykul
Nie jedz na czczo (grafitti)

Awatar użytkownika
trigi
Posty: 2068
Rejestracja: 09 sie 2011, 13:38
Lokalizacja: UK

Re: Gazeta Wyborcza

Post autor: trigi » 10 sie 2015, 12:08

Bolito pisze: Przystanek Woodstock to siedlisko zła? Siostra Ewa była na festiwalu i opisuje go zgoła inaczej. "Widzimy to, co mamy w sercu. Dlatego zawsze bardzo niepokoją mnie katolicy, którzy wszędzie wokół siebie dostrzegają zło i szatana" - pisze siostra zakonna na blogu.

Siostra Ewa ze Zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusa Sacre Coeur opisuje na swoim blogu wizytę na Przystanku Woodstock. Siostra była tam przy okazji Przystanku Jezus, inicjatywy, która gości na festiwalu niemal od samego początku, a jej relacja bardzo różni się od tego, co można przeczytać w prawicowych mediach. Fronda ostrzega przed sektami na festiwalu, wPolityce w rozmowie z ks. Oko informuje, że Woodstock "promuje w ludziach to, co niskie", a "Gazeta Polska" pisze o "Homo-Woodstocku"
Na blogu siostry zakonnej możemy zaś przeczytać: "Moja dusza ciągle spragniona jest szukania Boga we wszystkim. Szukałam go więc pośród woodstockowego pyłu i porozrzucanych puszek, w oczach chłopaków w pofarbowanych na zielono irokezach i dziewczyn tańczących przed platformą Kryszny. Bóg był wszędzie! Szczególnie tam gdzie się Go najmniej spodziewano".
Użyję komentarzy z blogu siostry jako komentarza:
Majak pisze: 5 sierpnia 2015 o 13:06
Siostra to chyba jedna na tysiąc …

steinthor pisze: 6 sierpnia 2015 o 15:58
na milion, bym poiwedzial :)
i tyle w temacie :D

Bolito
Posty: 839
Rejestracja: 17 lut 2008, 21:06
Lokalizacja: Kraków

Re: Gazeta Wyborcza

Post autor: Bolito » 26 sty 2016, 16:05

„GAZETA WYBORCZA” (Toruń) nr 6 9 I 2016

Giedrys: - Żenujący rytuał nienawiści wobec Owsiaka

Grzegorz Giedrys
Co roku przechodzimy ten sam żenujący rytuał. W okolicach grudnia zaczynają budzić się sieciowe trolle, które prymitywnie atakują Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy.
Jeden z prawicowych satyryków w ferworze rewolucyjnym napisał, że teraz za nowych rządów "jest szansa na pozbycie się dokuczliwych Owsiaków i innych glist ludzkich". Dawno nie czytałem czegoś tak beztrosko nienawistnego i głupiego. Pretensjonalny i podły żart, rzucony z obciążeniem męczącej nadziei, że jednak rozbawi. Zamiast ryku radości zapada żenująca cisza.
Zarzuty przeciwko Jerzemu Owsiakowi od lat są te same i ci sami ludzie je formułują. Wypomina mu się liczące prawie trzy dekady hasło "Róbta, co chceta", bo to przecież namowa do złego. Jego orkiestra niszczy rodzinę, manieruje młodzież i psuje dzieci, a sam Owsiak dzięki akcji obłowił się, nakradł i żyje teraz jak pączek w maśle. W pewnym momencie twórca Orkiestry nie wytrzymał tej fali nienawiści i zaczął odpowiadać hejterom. I, niestety, gdy schodzi się do poziomu kloaki, należy liczyć się z tym, że można się ubrudzić. Z początku irytował mnie sposób, w jaki bronił się Jerzy Owsiak, ale chwilę później zacząłem rozumieć motywy jego działania, widząc skalę bezceremonialnego ataku na dzieło jego życia.

Mój Przystanek Woodstock
Szczególnie mocno dostaje mu się za organizację Przystanku Woodstock, jednego z największych w Europie festiwali muzycznych. Byłem raz - w 2002 roku. Nie wziąłem śpiwora, więc trzy dni chodziłem przemarznięty, a pieniądze przepiłem pierwszego dnia. Nie skosztowałem błotnej kąpieli, choć była taka propozycja. Nie widziałem tam zepsucia, umorusanych trzylatków ze strzykawką w żyle, dybiących na moją religijną niewinność krisznowców, którzy nota bene ratowali całą imprezę swoimi obiadami.
Wtedy w Żarach było ze dwieście tysięcy ludzi. W mieście o takiej wielkości, które na dodatek nie żałuje sobie piwa, z pewnością doszłoby do kilkunastu bójek. Widziałem zadymy na toruńskich juwenaliach, widziałem dziwne sytuacje na plenerowych koncertach na Bulwarze Filadelfijskim. A na Woodstocku? Nic, zero przemocy. Nikomu nie odbiło, zbyt długie patrzenie sobie w oczy owocowało uśmiechem, a nie mordobiciem, a gdy ktoś kogoś przypadkiem potrącił w przejściu, kilka minut trwał rytuał wzajemnych przeprosin i toastów.
Pamiętam szczególnie jedną chwilę. Podczas popołudniowego koncertu jakiś młodzieniec wykrzykiwał bluzgi pod adresem Jerzego Owsiaka, który stał na scenie. Reakcja szefa festiwalu była zadziwiająca. - Wejdź tutaj na scenę i powiedz, co chcesz, przez mikrofon.
Rozbawiony chłopak wyskoczył z tłumu i pobiegł za kulisy. Na scenie od razu dostał mikrofon. A wtedy Owsiak spokojnym głosem rzekł: - Tam stoi moja córka. Właśnie do nas macha. Powiedz mi, czego powinna się od ciebie dowiedzieć o swoim ojcu.
I w tym momencie ten młody człowiek zbladł i odłożył mikrofon. - Mam nadzieję, że choć trochę jest ci głupio - mówił Owsiak.
Nie liczę na to, że prawicowym hejterom będzie wstyd. Oni chcą zniszczyć Orkiestrę, która jest wspaniałą polską tradycją. Gdyby im się udało, Polska byłaby gorszym miejscem do życia. Nie wyobrażam sobie stycznia, w którym zabrakłoby scen z młodymi zespołami rockowymi. Nie wyobrażam sobie tłumów ludzi bez serc na kołnierzach i telewizji bez zachrypniętego już w południe Owsiaka. Nie wyobrażam sobie Polski, w której gitary na ogniskach nie mają czerwonych serduszek na pudle.
Nie jedz na czczo (grafitti)

Aniruddha das
Posty: 2455
Rejestracja: 26 lut 2007, 21:45

Re: Gazeta Wyborcza

Post autor: Aniruddha das » 27 sty 2016, 10:33

Akurat GW jest najmniej obiektywna, albowiem faktem jest, że Orkiestra gra wyłącznie dla lewej strony. Ta jednostronność i upolitycznienie jest przyczyną konfliktu. W przypadku akcji charytatywnych, czy wypełnianiu misji dobrze być bezstronnym, a wtedy jest nadzieja, że trafimy z ideą do wszystkich.

Awatar użytkownika
padmak
Posty: 730
Rejestracja: 24 lut 2009, 01:01
Lokalizacja: Birmingham/Milanówek
Kontakt:

Re: Gazeta Wyborcza

Post autor: padmak » 27 sty 2016, 19:55

Jak dla mnie bardzo dobry artykuł.

Aniruddha das
Posty: 2455
Rejestracja: 26 lut 2007, 21:45

Re: Gazeta Wyborcza

Post autor: Aniruddha das » 28 sty 2016, 13:14

Nie liczę na to, że prawicowym hejterom będzie wstyd. Oni chcą zniszczyć Orkiestrę, która jest wspaniałą polską tradycją. Gdyby im się udało, Polska byłaby gorszym miejscem do życia. Nie wyobrażam sobie stycznia, w którym zabrakłoby scen z młodymi zespołami rockowymi. Nie wyobrażam sobie tłumów ludzi bez serc na kołnierzach i telewizji bez zachrypniętego już w południe Owsiaka. Nie wyobrażam sobie Polski, w której gitary na ogniskach nie mają czerwonych serduszek na pudle.
Raczej niezadowolenie prawicy jest prośbą, by Orkiestra grała też dla nich. Zamiast podjąć normalną dyskusję autor zarzuca bogobojnym hejterstwo, w przypadku kiedy sam dyrygent najwięcej hejteruje. "Wspaniała Polska tradycja" i jeszcze "kolorowa", utaplana bardziej w błocie. Lewactwo ma inne standardy dobra. Styczeń to raczej miesiąc hipokryzji i na siłę promowanie medycyny korporacyjnej jako największe dobro. Jaka manipulacja.

ODPOWIEDZ