Tygodnik Powszechny

Vaisnava-Krpa
Posty: 4935
Rejestracja: 23 lis 2006, 17:43
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Tygodnik Powszechny

Post autor: Vaisnava-Krpa » 07 sie 2007, 23:40

„TYGODNIK POWSZECHNY” nr 32 (3031) 12 VIII 2007

Przemysław Wilczyński
Przystanek Dialog

Młodzi ewangelizatorzy w centrum woodstockowego żywiołu. Czy „dzieci Owsiaka" i ci z „Przystanku Jezus" to dwa osobne plemiona? Czego szukają? Co ich łączy?
Rafał Gajkowski najchętniej wykrzyczałby wszystko z woodstockowej sceny. O ćpaniu, piciu, kablu trzy razy zawieszonym na żyrandolu i pobitej żonie. Powiedziałby o przystanku sprzed czterech lat. O tym, jak przyjechał do Żar, posłuchał koncertu, upił się i położył w wielkim kontenerze wypełnionym plastikowymi butelkami. Musiał wyglądać śmiesznie: ludzie przybijali mu „piątki", poili piwem i robili zdjęcia. Rafał Gajkowski z woodstockowej sceny opowiedziałby, jak kilka dni przed tamtym festiwalem zawaliło mu się życie. Zamiast wejść na dużą scenę, idzie po wielkim polu na poligonie w Kostrzynie nad Odrą (to tu, przy zachodniej granicy, odbywa się tegoroczna edycja „Przystanku Woodstock") razem z filigranową siostrą zakonną (siostra jest nieśmiała, nie chce ujawnić swoich danych). Co jakiś czas wyciąga LM-a – pozostałość po starym życiu. Rafał i siostra nie mają tak łatwo jak klerycy w sutannach: do nich ciągle ktoś podchodzi. Rafał z siostrą grupki młodych namierzają sami. Zamiast z wielkiej woodstockowej sceny, raz i porządnie, Rafał opowie historię swojego życia kilkadziesiąt razy. Podejdzie, rozłoży się wygodnie na trawie, wyciągnie papierosa, popatrzy na kilka spłoszonych nastolatek i zaproponuje swoje życie w pięć minut, jeśli dziewczyny chciałyby uprzejmie wysłuchać.

Środa
Gdzieś obok, na tym samym polu – Robert Pyrka: długa broda, 24 lata na karku i poukładane życie kleryka. Robert pamięta koncert Iron Maiden z katowickiego Spodka. Był w ósmej klasie – ledwo wymknął się z domu, żeby posłuchać ulubionej kapeli. Uwielbiał też Acid Drinkers, którzy za dwa dni zagrają na dużej scenie. Może – w przerwie między obowiązkami – posłucha fragmentów koncertu.
Póki co, od dziesięciu minut – razem ze starszym o rok Piotrem Bęzą (obaj są seminarzystami we wrocławskim zgromadzeniu klaretynów) – spacerują po gigantycznym woodstockowym polu. To pierwsze w życiu dziesięć minut w nowej roli: ewangelizatorów „Przystanku Jezus". Jako pierwsza chwiejnie, ale płynnie podchodzi młoda, ciemnowłosa woodstockowiczka. Na ewangelizacyjną ofertę odpowiada brawurowym odsłonięciem znacznej części i tak skąpej garderoby.
Podobnych spotkań Piotr z Robertem odbędą do soboty wiele. Wiele razy – może setki? – usłyszą pytania o ojca Rydzyka i samochody, którymi ma się rozbijać większa cześć polskiego kleru.
– Proszę księdza. Jest taki motyw. Ksiądz księdzem, religia religią, Kościół Kościołem, ale kto i kiedy zrobi porządek z Rydzykiem? – pyta łysy, do połowy obnażony woodstockowicz z butelką w ręku. – Jest jeszcze taki motyw. Kilka miesięcy temu umarł mój największy przyjaciel, nie wytrzymała mu wątroba, miał 23 lata – od dociekliwości przechodzi do spazmatycznego płaczu. – Jak skończę butelkę, wytrzeźwieję, przyjdę i poproszę księdza o Mszę za niego. Tylko niech skończę flaszkę.
Piotr i Robert mówią, że do Kostrzyna przyjechali skonfrontować woodstockowe stereotypy z rzeczywistością. Piotr swojej przyszłości duchownego nie wyobraża sobie bez pracy ze świeckimi: bez wychodzenia do ludzi i niesienia im pomocy.
„Przystanek Jezus" – kolejną edycję inicjatywy ewangelizacyjnej skierowanej do młodych ludzi uczestniczących w Przystanku Woodstock – przygotowują już od poniedziałku, wraz z ponad pięćsetką innych wolontariuszy. Są wśród nich duchowni i świeccy – tacy jak Rafał, który chciałby wykrzyczeć swoje życie na woodstockowej scenie.

Trzy lata za „dynię"
Gajkowski musi cofnąć się daleko przed pamiętną noc w kontenerze na butelki. Cofa się więc do szóstej klasy podstawówki, kiedy po raz pierwszy skosztował alkoholu. Cofa się do momentu, kiedy zaczął wąchać klej. No i do chwili, kiedy pierwsze miejsce na liście ulubionych narkotyków zajęła amfetamina.
Na chwilę przerywa, bo z głośników leci Dezerter – kapela jego młodości (choć dopiero za kilka miesięcy stuknie mu trzydziestka, w swojej czarnej ramonesce, z podkrążonymi oczami i długimi włosami wygląda poważniej).
– Byłem punkiem, jak wy – opowiada kolejnej grupce, która przycupnęła nieopodal głównej sceny. – Z moim punkowaniem było tak: w siedemnastym roku życia pobiłem innego punka, nie chciał stawić czoła skinom, co uznałem za tchórzostwo. Do tego zabrałem mu skórzaną kurtkę.
Jeden cios „z dyni" i kurtka dały trzy lata więzienia. Artykuł 210, paragraf 1 – przytacza precyzyjnie.
– W więzieniu siedziałem trzy lata bez pięciu miesięcy. Kiedy wyszedłem, poznałem starszą od siebie kobietę z dzieckiem. Związek zmienił się w horror: wspólny alkohol, narkotyki i bicie, ani przez chwilę nie była bezpieczna. W 2003 roku pojechałem na zarobek do Niemiec. Jak wróciłem do domu, ich nie było. Gajkowski zawiesza głos, uważnie śledzi reakcje poprzekłuwanych na nosie i uszach dziewczyn.

Czwartek
Na woodstockowym polu ranek zaczyna się tuż przed południem. Między tysiącami różnokolorowych namiotów powoli zaczyna się ruch: na alejkach między rzędami namiotów widać coraz więcej leniwie poruszających się postaci. Woodstock nabiera wigoru – jutro zacznie się koncertowa część imprezy.
Piotr i Robert zaczną dziś od Pokojowej Wioski Kriszny (ten namiot to tradycja Festiwalu Woodstock). Robert zaczyna rozmowę z dwojgiem młodych ludzi. – Wiara tak, Kościół nie! – przekonują. – Dlaczego nie możemy rozmawiać z Bogiem sami, bez pośredników? Nasz kontakt z nim może być równie intensywny bez instytucji. W tle dyskretna indyjska melodia z czasem przechodzi w coraz głośniejszy rytm. Słychać gwar i śpiewy. Pojawia się wielki, wysoki na 10 metrów kolorowy wóz z dwumetrowymi kołami. To krisznowcy zaczynają swoją radosną procesję – przemarsz przez woodstockowy poligon. Na wozie umieszczone jest bóstwo Kriszny – Dżaganatha (władca wszechświata). Procesji towarzyszą śpiewy i tańce. Wóz ciągną wyznawcy i porwani taneczną atmosferą goście. Kolorowy pochód przecina się z nie mniej radosnym i rozśpiewanym przemarszem uczestników „Przystanku Jezus".
W Pokojowej Wiosce Kriszny, oprócz namiotu astrologii, pamiątek, muzyki i ubrań, również namiot „Pytania i odpowiedzi". Do namiotu przychodzą woodstockowicze. Jak mówią organizatorzy Wioski, pytania są różne: od najgłupszych („Czy w poprzednim życiu byłam mrówką czy klamką"); do poważniejszych: tych o sens istnienia. Organizatorzy Wioski mówią: stereotyp naćpanego woodstockowicza jest nieprawdziwy. Przychodzi masa trzeźwych, inteligentnych młodych ludzi.
Na festiwalu Woodstock, podczas Akademii Sztuk Przepięknych (to entuzjastycznie przyjęty projekt artystyczno-edukacyjny, wprowadzony przez ekipę Owsiaka przed rokiem) pierwsze spotkanie z cyklu „Spotkanie trzech kultur": dziś z młodzieżą spotyka się Imam Abi Ali Issa, specjalista od teologii muzułmańskiej. Prowadzący Akademię Zbigniew Hołdys mówi, że dzięki spotkaniu młodzi uwierzą, że nie każdy wyznawca Mahometa ma krew w oczach. Do dyspozycji woodstockowiczów są też: prowadzona przez Piotra Łazarkiewicza Woodstockowa Szkoła Filmowa, organizowane przez Wojciecha Pilichowskiego warsztaty gitarowe, wokalne zajęcia ze Stanisławem Soyką i plastyczne z Dariuszem Malińskim.
Na scenie ASP furorę robi Anna Dymna. Hołdys: – Kobieta gigant. Jeśli ją tu pokażemy, na pewno coś dobrego zostanie w tych młodych ludziach. Ona codziennie pokazuje nam problemy, od których codziennie spieprzamy: karłów, ludzi bez nóg, bez oczu. Przypomina, że oni też normalnie żyją.
Robert i Piotrek wchodzą w pole po 22. Chłodna noc, coraz większe tłumy na rozświetlonym terenie. Najważniejsza rozmowa? Z ateistą, co świetnie zna Pismo Święte i mówi, że bez Boga jest mu dobrze.
Idą też Rafał i siostra zakonna. I znów: Bóg tak, Kościół nie. Księża czasami owszem, Rydzyk – broń Boże. – Przed chwilą ktoś spytał, czy Jezus żyje i czy działa – tu i teraz – relacjonuje Rafał.
Siostra dyskretnie wskazuje na trójkę młodych z „Tyskimi": dwie sympatyczne, młode bliźniaczki i ich coraz mniej obecny kolega – Kuba. Kuba spluwa pod siebie, przytula Rafała i cedzi przez zęby, jak bardzo by chciał, żeby zrozumieli go rodzice. Rafał siada na trawie i omiata wzrokiem bliźniaczki. Bardzo chciałby opowiedzieć im...

Kabel na żyrandolu
Zanim Gajkowski wylądował w kontenerze z butelkami i zanim podeszli ewangelizatorzy, żeby odmienić jego pogruchotane życie, miał po zniknięciu żony i syna dwie próby samobójcze.
– Raz do pokoju weszła koleżanka i zaczęła krzyczeć, że jestem głupi. Potem, w sypialni rodziców, spadł mi na głowę żyrandol. Była jeszcze jedna, najpoważniejsza. Ale wcześniej – opowiada – wisiałem już na kablu zwisającym z haka na żyrandolu. Wbiegł ojciec i mnie odciął. Dopiero po jakimś czasie odzyskałem przytomność. Kiedy nie wypaliły próby samobójcze, Rafał napił się, wsiadł w pociąg i przyjechał na Przystanek Woodstock. Odreagować – jak mówi. – Zawsze lubiłem ostre granie, myślałem, że ta wizyta mi pomoże. Kiedy podeszli ewangelizatorzy i spytali, czy potrzebuję modlitwy i pomocy, odpowiedziałem, że owszem. W końcu nie miałem nic do stracenia. Dziewczyny miały na imię Milena i Jola. Nic nie mówiły. Słuchały. Potem zjawił się ksiądz i zaproponował udział w kursie. Na kursie dowiedziałem się, że Bóg kocha mnie pomimo irokeza.
Ale wilka nie da się tak łatwo oswoić – Rafał znowu zawiesza głos. – Wytrzymałem pięć miesięcy.

Piątek
Przed południem na woodstockowym polu zbierają się masy ludzi. Na skrawku pola, na którym uczestnicy „Przystanku Jezus" ustawili biały krzyż, jak spod ziemi wyrosło kilkadziesiąt nowych rzędów namiotów. Wszystko wibruje od dźwięków. Młodzi z „Przystanku Jezus" śpiewają pod krzyżem radosne pieśni. Koronkę do Miłosierdzia Bożego zagłusza znienacka głośna gitarowa solówka – to na małej scenie nieopodal trwają przygotowania do koncertu. „Kocham was! Jesteście wspaniali!" – to z oddali, z dużej sceny dobiega charakterystyczny głos Jurka Owsiaka.
W tłumie, w gorączkowym ruchu i kakofonii dźwięków dzieje się na Woodstocku Polska w pigułce: żarliwa modlitwa wiernych; porywy entuzjazmu młodych na kolejne okrzyki Owsiaka; na trawniku kolorowy dywan puszek po piwie i papierowych talerzyków z resztkami kiełbasy i musztardy. Przy białym krzyżu ktoś się przyłącza do modlitwy; ktoś uśmiecha do księży; ktoś ryczy „Czarna mafia!".
Rafał, Piotr i Robert wchodzą w gęstniejący tłum. Robert zaczyna rozmowę o życiu w czystości i krzywdach wyrządzonych przez Kościół. Potem siada z 28-latkiem, który od dawna „daje w kanał" i który zafascynował się książką o muzykach, którzy przestali ćpać i przeżyli nawrócenie. Potem znowu: te same zaczepki i żale.
Bp Edward Dajczak, główny organizator „Przystanku Jezus", nie ma wątpliwości, że dobry ewangelizator ma słuchać, a nie bronić Kościoła przed atakami. – Dialog możliwy jest dopiero wtedy, gdy wszystko z siebie wyrzucą. Część ma przecież prawdziwe rany zadane przez Kościół. A część operuje medialnymi stereotypami. Z obiema grupami należy rozmawiać. Nawet jeśli rozmowa ograniczy się do agresywnych, a ewangelizator tego łagodnie wysłucha, w oczach młodego człowieka zawali się stereotyp Kościoła atakującego, potępiającego. Ewangelizator jest dla ludzi na Woodstocku. Biskup, jak mówi, jest dla ewangelizatorów. – Oni potrzebują mojej obecności. Muszą wiedzieć, że to dzieło, to nie ich hobby. Że ma głęboki sens i wsparcie ze strony Kościoła.
Na Woodstocku Tomasz Lis mówi, że „tu jest Polska" (nawiązanie do słynnej już wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego). „Polska mniej znana. Nie ta z telewizji". Lis apeluje do młodych: Idźcie na wybory! – Od 1989 r., od czerwcowych wyborów jestem wzruszony, jak wrzucam kartkę do wyborczej urny – mówi. – A sam Woodstock jest inny niż go sobie wyobrażałem. Teraz – inaczej niż kilka dni temu – nie bałbym się puścić tu moich dzieci. „Przystanek" to fantastyczna polska instytucja.
Na Spotkaniu Trzech Kultur rozmowa młodych z Michaelem Schudrichem – Naczelnym Rabinem Polski. Hołdys: – W 1968 r. płakałem na Dworcu Gdańskim, kiedy wyjeżdżał wyrzucany z Polski jeden z moich przyjaciół. Polska mu powiedziała: nie ma tu dla ciebie miejsca. Nie tylko sami powinniśmy więcej o judaizmie i Żydach wiedzieć. Jesteśmy też im winni swego rodzaju hołd.
Do Piotra i Roberta podchodzi coraz więcej ludzi. – Trzeba selekcjonować rozmówców, bo nie da się dyskutować z kilkoma naraz – mówi Piotr. – Coraz więcej ludzi prosi o spowiedź. Wtedy żałuję, że nie jestem jeszcze księdzem, że muszę odsyłać do kogoś innego. Robert ma inne zmartwienia: co zrobić, żeby ludzie nie postrzegali go jako tego, który poucza, który jest wyżej. – Chciałbym im wyrazić szacunek, że mają odwagę się przede mną otworzyć.
Rafał i siostra siadają porozmawiać z Marcinem (imię zmienione). Tata Marcina jest katolikiem, mama – świadkiem Jehowy. Marcin opowiada o fascynacji buddyzmem i filozofią Wschodu. Przyłącza się ksiądz Adam. Opowiada o wspólnych dla chrześcijaństwa i buddyzmu źródłach cierpienia człowieka – źródłach tkwiących w pragnieniu i pożądaniu. Świadectwo nawrócenia? Czemu nie? Marcin chętnie posłucha opowieści o wyprostowanym życiu.

Irlandia
– Wróciłem do alkoholu i amfetaminy – ciągnie Rafał. – Denerwowała mnie ta miłość, którą dostawałem.
– Ale do Boga modliłem się nawet naćpany. Brać musiałem, więc modliłem się, żeby coś się stało, żeby powyrywał nogi wszystkim dealerom, albo mnie. Chciałem, żeby zwrócił mi rodzinę, żeby żona wróciła z dzieckiem. Ale zamiast tego Bóg wysłał mnie do Irlandii, w której nie było amfetaminy. Tam spróbowałem kokainę, miała być podobno lepsza od mojej amfy, ale okazała się przereklamowana. We wrześniu mama przysłała mi do Irlandii komputer. Popijałem i szukałem kogoś na GG – ciągle byłem samotny. No i w sieci poznałem dziewczynę, w której zdjęciu (przysłanym na skrzynkę e-mailową) od razu się zakochałem. Przez telefon przegadaliśmy 16 tysięcy złotych! W końcu zdecydowałem się pojechać do Krakowa, zobaczyć się z nią. Powiedziałem, że całe moje życie się zmieniło i że chcę mieć normalną rodzinę, taką z modlitwami przed obiadem. Mamy dziecko, pobraliśmy się dziesięć dni temu.

Sobota
Przed południem homilię podczas Eucharystii w siedzibie Przystanku Jezus wygłasza – z przerwami na rzęsiste brawa – arcybiskup Józef Życiński, kolejny gość Spotkania Trzech Kultur na Przystanku Woodstock. Arcybiskup mówi o potrzebie naśladowania Jana Chrzciciela. Po Eucharystii arcybiskup jedzie na wspólną konferencję prasową z Jerzym Owsiakiem. Dziennikarze mówią, że jego wizyta w siedzibie Woodstocku to wydarzenie prawie tak doniosłe, jak sam Woodstock.
– Dziękuję Jerzemu Owsiakowi za wszystko, co robi dla budowania wspólnoty. Byłem zaproszony na spotkanie biskupów w Stanach Zjednoczonych, ale od braku jednego biskupa za oceanem świat się nie zawali – mówi na konferencji arcybiskup. – Przyjechałem tu, żeby pokazać, że polskie podziały są absurdalne i niepotrzebne. Musimy razem, mimo różnic, szukać wartości. Zresztą musimy się przecież różnić. Gdybyśmy od innych oczekiwali, że będą kopiami nas samych, byłby to narcyzm. Chwilę później metropolita lubelski jest już na spotkaniu z woodstockowiczami. Spod wielkiego zielonego namiotu wylewają się tłumy słuchaczy. – Dziękuję za maile od woodstockowiczów – przywitanie arcybiskupa przerywają oklaski. – Piszecie o swoich obawach: że widząc, co się tu dzieje – zrezygnuję. Byłem najdalszy od rezygnacji.
Arcybiskup opowiada młodym z „Przy­stanku Woodstock", jak to się stało, że w trudnych dla Kościoła czasach komunizmu młody chłopak chciał zostać duchownym. Potem woodstockowicze zadają pytania: o to, czy był układ między Episkopatem a komunistami, że nie będzie w Polsce lustracji („Układ taki byłby absurdalny, nic mi o nim nie wiadomo"); o to, dlaczego tak wielu duchownych uważa Woodstock za samo zło („Sam zadaję sobie to pytanie. To chyba pozostałości po marksistowskim sposobie myślenia – budowanie tożsamości poprzez ciągłe szukanie wroga" – aplauz na widowni); czy da się utemperować ojca Rydzyka („Lepiej pokazujmy dobre wzory. Zestawmy działanie Anny Dymnej, która chroni życie, bo dzięki jej działaniom chłopak rezygnuje z eutanazji, z wypowiedziami, by pani prezydentowa na eutanazję się zdecydowała. Zastanówmy się, gdzie są ideały chrześcijaństwa" – aplauz); czy dla współczesnego Kościoła nie byłoby lepiej, gdyby zniesiony został celibat („Sytuacji w liczbie powołań nie poprawi się przez zniesienie celibatu").
Padają pytania o Deklarację „Dominus Jesus", o niemieckich biskupów podczas II wojny światowej i o to, dlaczego Kościół, walcząc o pokój, godzi się na działania kapelanów wojskowych.
Kolejnym akcentem ocieplającym stosunki między „Przystankiem Woodstock" a „Przystankiem Jezus" (kilka lat temu spór wydawał się żywy i trudny do rozwiązania – namiot „Przystanku Jezus" został usunięty z terenu pola) był mecz piłkarski między dwiema reprezentacjami (po raz drugi wygrany przez „Przystanek Jezus").
Abp Życiński: – Kiedy, żegnając dziś pielgrzymów wyruszających z Lublina, powiedziałem, że pozdrowię od nich uczestników „Przystanku Woodstock" i „Przystanku Jezus", usłyszałem rzęsiste brawa.
Owsiak: – Mówimy do tych samych młodych ludzi. Co z tego, że się inaczej nazywają.
Tymczasem z woodstockowego pola nie schodzą Piotr, Robert i Rafał.
– Rozmawialiśmy bez przerwy przez osiem godzin – cieszy się Robert. – I były to coraz poważniejsze rozmowy. Rafał po raz kolejny opowiada swoją historię.

Telefon
Kilka dni temu do Rafała odezwało się jego stare życie. A ściślej: to on odezwał się do starego życia. Odnalazł telefon byłej dziewczyny (tej, którą bił i która uciekła podczas jego pobytu w Niemczech).
– Wszystko jest już inaczej. Nie musisz się bać. Chcę zobaczyć naszego syna – mówił jej do słuchawki po czterech latach niewidzenia.
Poskutkowało po trzecim telefonie: zaraz po Woodstocku Rafał pojedzie samochodem do Płocka. Po raz pierwszy od czterech lat przytuli syna ze swojego starego życia

Bolito
Posty: 839
Rejestracja: 17 lut 2008, 21:06
Lokalizacja: Kraków

Post autor: Bolito » 19 lut 2008, 22:45

„TYGODNIK POWSZECHNY” nr 3 (3054) 20 I 2008

Andrzej Stasiuk
W pierwszy dzień Bożego Narodzenia do Budapesztu i z powrotem

Zawsze miałem dotkliwe wrażenie, że po tamtej stronie dunajskiej pradoliny zaczyna się inny kontynent, i sama pradolina, i wypełniające ją rozgrzane powietrze w jakiś niewytłumaczalny sposób przypominały morze. Ale teraz guzik było widać.
Wyruszyliśmy o szóstej rano. Był mróz i świeciły jeszcze gwiazdy. Na martwym przejściu wiał wiatr i zaraz za przełęczą po tamtej stronie gór zmieniła się pogoda. Zimna mgła zasłaniała Słowację. Jechaliśmy w szarym półmroku. Gdzieś po drodze paliły się na żółto wysokie okna kościoła. To był statek widmo w świąteczny świt – i żywej duszy wokół. Może proboszcz cierpiał na bezsenność. Całkiem pusty był ten kraj. Nieczynny i wyłączony. Kontury, zarysy, plamy i cienie. Robiło się jaśniej i przez to jeszcze puściej. Nawet przez wsie jechaliśmy osiemdziesiąt-dziewięćdziesiąt, bo nie było nawet psów ani wron. Dopiero w połowie kraju, w połowie drogi między naszą granicą a węgierską, coś zaczęło się dziać na szosie, jakieś światła majaczyły we wstecznym lusterku. Przed Koszycami pojawili się pierwsi ludzie. Byli starzy i szli skrajem drogi na poranne Msze. Kobiety w krótkich do kolan spódnicach spiętrzonych bufiasto na falbaniastych halkach. Każda z nich w chustce i z grubą książeczką do nabożeństwa w ręce. Po tym zawsze poznawałem niedzielę na Słowacji, po tych spódnicach i po książeczkach grubych jak kieszonkowe biblie. Ale teraz mijała dopiero siódma. Słuchaliśmy Woody Guthriego i chcieliśmy dojechać do Budapesztu w cztery godziny. Mieliśmy z W. prawie po pięćdziesiąt lat i odkąd pamiętam, chcieliśmy słuchać Guthriego, jadąc przed siebie – najlepiej autostradą. Marzenia są w porządku. Im później się spełniają, tym lepiej.
Autostrada zaczynała się dopiero w Miszkolcu, ale i tak od granicy w Tornyosnémeti dało się jechać ponad setką, ponieważ Węgry też jeszcze spały, a szosa była niedawno wyremontowana. Biegła niemal prosto, wspinając się na grzbiety łagodnych wzgórz. Stanęliśmy tylko w Encs, żeby na opustoszałej stacji kupić autostradową nalepkę, paskudne kanapki i zapas red bulla. W zupełnej ciszy o świcie wśród butelek wina, olejów silnikowych, pornografii i map samochodowych węgierski brzmiał pięknie i niepokojąco. Jak najstarszy i najodleglejszy z języków.
No więc autostrada. Sto czterdzieści, sto pięćdziesiąt, jakby się goniło ten wstający dzień, jakby chciało się go wyprzedzić i przejechać wskroś niego. Coś takiego, bo trudno opisać szybką jazdę w szarej pustce, gdy krajobraz na dobrą sprawę nie istnieje. Jakieś komunalne śmietnisko i stada wron. Rozpaczliwe, rozwleczone gospodarstwo z błotnistym wygonem po prawej, tuż obok naszej czteropasmówki. Myszołowy tkwiły jak rzeźby na słupkach autostradowego ogrodzenia. Czekały, aż coś zabijemy, jakiegoś mniejszego ptaka albo gryzonia, żeby mogły się bez wysiłku pożywić. Potem zaczęły pojawiać się nieliczne auta.
W pogodny dzień ze wzgórz koło Gödöllő widać wzgórza budańskie. Dunaj i wielkie miasto leżą niewidzialne gdzieś w dole, a nad nimi wznoszą się łagodne zielone grzbiety. Zawsze miałem dotkliwe wrażenie, że po tamtej stronie dunajskiej pradoliny zaczyna się inny kontynent, i sama pradolina, i wypełniające ją rozgrzane powietrze w jakiś niewytłumaczalny sposób przypominały morze. Ale teraz guzik było widać. Równie dobrze mogliśmy zbliżać się do Warki, żeby przekroczyć Pilicę. Było tylko szerzej i zaraz zaczęły się rozjazdy na Hungaroring, Vác i Ujpest. Mieliśmy całkiem dobry czas: cztery godziny dziesięć minut.
Znów było pusto. Szliśmy Andrássy út i ziało pustką jak na autostradzie. Brakowało tylko ptaków czekających na żer. Opłacało się wstać o wpół do szóstej, żeby to zobaczyć. Budapeszt był nagi. Oblazły z ludzkości. Trochę śniegu, trochę mokrej mgły, architektura – i koniec. Skręciliśmy w Bajza utca, bo ciągnęło mnie na Keleti. Bo w końcu, jakie miejsce na świecie w dzień Bożego Narodzenia bardziej przypomina betlejemską stajnię niż lodowaty dworzec? Tak więc cięliśmy na skos dzielnicę Erzsébetváros z jej tragicznymi balkonami, rdzą ozdobnych krat, truchłem stiuków, z jej narkotyczną melancholią i w ogóle z tym wszystkim, co zapiera dech fanom i szalikowcom dekadencji. Peszt oblazł z ludzkości i obłaził z tynków. Nigdzie – jak okiem sięgnąć – nie wystawał żaden wieżowiec. Miasto szło spokojnie na rzeź. Kładło swój smutny i piękny łeb pod ostrze czasu.
Tak jak się spodziewałem, dworzec był lodowaty. Kupiliśmy sobie po kebabie. Chuda kobieta z dzieckiem na ręku kupowała piwo i upychała zielone puszki w kieszeniach ortalionowego szynela. Wielki czarnoskóry mężczyzna gawędził po węgiersku z dziewczyną od kebabów. Rozdawaliśmy jałmużnę. Co chwila ktoś podchodził. Po sto, po pięćdziesiąt forintów. Nie było żadnych podróżnych, tylko udręczeni dworcowi mieszkańcy i szare gołębie. Tak więc kawa, kebab i jałmużna, aż w końcu wygonił nas ciągnący wzdłuż torów ze wschodu lodowaty przeciąg. „Czy ty w ogóle tu kiedyś byłeś” – zapytałem W. „Tak dawno, że nic nie pamiętam” – odpowiedział. Ruszyliśmy szybkim krokiem tam, gdzie powinno bić serce wielkiej metropolii.
Niedaleko Blaha tér stał tłum. W tym wyludnieniu, w tej świątecznej próżni wyglądało to na happening, na jakąś działalność artystyczną. Ale byli to tylko bezdomni i obdarci nędzarze. Dwieście, trzysta okutanych, opatulonych postaci stało w karnej kolejce do garkuchni pod gołym niebem. To krysznowcy w dzień narodzin Pana karmili głodnych. Jedni nakładali jedzenie, inni podskakiwali, stukali w bębenki i wyśpiewywali nieśmiertelną mantrę: „Hare Rama, Hare Kryszna, Hare, Hare...” i tak dalej. A zaraz dalej, wzdłuż Rákóczi út, znów się ciągnęła niemal niezakłócona przestrzeń. Na Károly körút z bramy wyszedł młody mężczyzna w brudnej kurtce i poprosił o dziewiętnaście forintów. Tak powiedział: „Nineteen forints, please”. Daliśmy mu dwieście, bo przecież dziewiętnaście to było zupełne nic. Może znał tylko jeden liczebnik po angielsku?
A potem, już bliżej Dunaju, zaczęli się pojawiać turyści. Wszyscy z aparatami i plecaczkami, i w sportowych butach. Mówili w różnych językach, przystawali i pstrykali mgliste fotografie. Ledwo było widać drugi brzeg. Nie mieliśmy plecaczków ani aparatów, i szczerze mówiąc, wyglądaliśmy raczej na bezdomnych niż na zwiedzających. Nasłuchiwałem i wypatrywałem zwykłych Węgrów, ale na moście Łańcuchowym więcej było Japończyków i Koreanek niż budapeszteńczyków. Miasto przypominało dekorację, gigantyczną scenografię do superprodukcji i ci wszyscy Europejczycy, Amerykanie i Azjaci po prostu błąkali się jak w jakimś zimnym i zawilgoconym Hollywood.
Poszliśmy na drugą stronę. To nie był Budapeszt. To był jakiś Petersburg z rzeką w kolorze brudnej blachy. Obeszliśmy wokół plac Adama Clarka. W tunelu pod Wzgórzem Zamkowym świeciły mętne rude światła. Zaczęliśmy wracać. Zrobiliśmy chyba z dziesięć kilometrów po trotuarach i bolały nas nogi. W Városliget na zamarzniętym jeziorze ślizgało się kilku łyżwiarzy i grała muzyka. To musieli być miejscowi, bo przecież Japończycy raczej nie.
Wyruszyliśmy o zmierzchu. Spadziste, przyprószone śniegiem dachy przedmieść przypominały mi dzieciństwo. Otworzyłem okno i powąchałem powietrze. Chciałem poczuć zapach węglowego dymu.
Znowu jechaliśmy sto czterdzieści i słuchaliśmy starych płyt. Stanęliśmy w Encs na tej samej stacji. W. chciał kupić sobie węgierską wódkę. Nie było go dobrych parę minut. Wrócił i powiedział: „Zapomniałem okularów i nie mogę odróżnić flaszki wina od pepsi”. Dałem mu swoje, ale się nie nadawały. Poszedłem i powiedziałem: „Kérek kettő körtepálinka”. Powtórzyłem to trzy razy i chłopak w końcu podał mi dwie butelki. W. usiadł za kierownicą. Co innego jest czytać etykietki, a co innego prowadzić. Patrzył w ciemność i wyprzedzał wszystkich świątecznych kierowców.
Przed granicą włączyłem radio i złapałem Mszę po węgiersku, ale zaraz zniknęła. W domu byliśmy przed dziewiątą. Amen.
Nie jedz na czczo (grafitti)

Bolito
Posty: 839
Rejestracja: 17 lut 2008, 21:06
Lokalizacja: Kraków

Post autor: Bolito » 05 sie 2009, 22:36

„TYGODNIK POWSZECHNY” (wersja internetowa) 30 VII 2009

Wśród swoich

Ks. Artur Godnarski, szef sztabu organizacyjnego Przystanku Jezus: Przystanek Jezus jest sprzeciwem. Sprzeciwem wobec miernoty, bylejakości, filozofii życia, która mówi, że można przejść przez życie, stojąc pod budką z piwem

Dojrzewanie do współpracy Przystanek Jezus jest, jak to określają organizatorzy, „inicjatywą ewangelizacyjną”, towarzyszącą od 1999 r. festiwalowi „Przystanek Woodstock”. Bierze w niej udział co roku do kilkuset ewangelizatorów, którzy za cel stawiają sobie pokazanie młodym Kościoła przyjaznego i słuchającego, umożliwienie rozmowy o Bogu, zachęcenie do modlitwy czy spowiedzi.
Początki współistnienia obu inicjatyw były trudne. Jurek Owsiak traktował Przystanek Jezus jako imprezę konkurencyjną wobec Woodstocku. Zarzucał brak komunikacji pomiędzy zespołami organizatorów, budowanie negatywnego obrazu Woodstocku w mediach, stawianie się w opozycji wobec festiwalu i jego filozofii, którą streszcza jako „miłość, przyjaźń, muzyka” oraz brak przygotowania ewangelizatorów. W 2003 r. cofnął pozwolenie na oficjalną obecność Przystanku Jezus na polu woodstockowym, argumentując, że namiot, użyczony rok wcześniej przez Radio Maryja, stał się przyczyną kolejnych napięć. To wymusiło rezygnację z dużego namiotu i sceny. Od kilku lat Przystanek Jezus odbywa się bez przeszkód, w porozumieniu z organizatorami Przystanku Woodstock.
Jakub Drath: Jurek Owsiak nazwał kiedyś Przystanek Jezus „elementem konfliktowym”. To chyba nie jest najlepsza recenzja jak na projekt ewangelizacyjny?
Ks.Artur Godnarski: To przeszłość. Dziś nie ma między nami żadnego konfliktu i myślę, że pan Jurek też inaczej spogląda na tę sytuację – bo widzi, że ludzie Kościoła nigdy nie wystawili go do wiatru. Myślę, że media dużo nabruździły, próbując wbić klin pomiędzy „młodzież katolicką” a „młodzież owsiakową”. Taki podział jest w każdym calu fałszywy. Bo młodzież jest jedna. Ewentualna różnica polega tylko na tym, że jedni spotkali wcześniej Chrystusa, drugich to spotkanie być może dopiero czeka.
A co zrozumieli organizatorzy Przystanku Jezus?
Założenia Przystanku są wciąż te same. Ale też jesteśmy dojrzalsi, jeśli chodzi o pracę z młodzieżą: już teraz obserwujemy zmianę pokoleń. I widzimy też, że młodym ludziom zawsze zależy na tym, aby szukać odpowiedzi na ważne pytania. Kiedy stawialiśmy teraz krzyż na polu woodstockowym, ewangelizatorzy byli rozchwytywani – bo woodstockowicze czekali, żeby z nimi porozmawiać.
Ale czy w samą ideę Przystanku Jezus nie jest wpisana konfrontacja? Przystanek Jezus jest przecież owocem pewnego sprzeciwu.
Tylko w tym sensie, gdy mówimy o Ewangelii jako znaku sprzeciwu. Ale sprzeciwu wobec czego? Wobec miernoty, bylejakości, filozofii życia, która mówi, że można przejść przez życie, stojąc pod budką z piwem. Przystanek Jezus ma pokazać, że Bóg ma plan na życie człowieka. Widać to na przykładach ludzi, którzy dzięki Przystankowi spotkali Jezusa w swoim życiu. Odnajdując Go, odnaleźli sens życia. Zaczęło im się chcieć coś robić. I o to chodzi.
Na polu woodstockowym bez przeszkód stoi zawsze Pokojowa Wioska Kriszny, dawniej też rodząca konflikt. Czy jest Ksiądz zazdrosny, że „oni mogą, a my nie”?
Nie, bo nigdy nie patrzyliśmy w ten sposób. Nie zadzieramy nosa, nie twierdzimy, że coś się nam należy. Organizatorem całej imprezy jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy –czujemy się gośćmi festiwalu. Co do Pokojowej Wioski Kriszny: jej odmienność wobec polskiej kultury skutkuje tym, że ma wzięcie. Ale nie jest to moim zdaniem kwestia siły nośnej. My idziemy na pole Woodstockowi bez żadnej ochrony. Krisznowcy zawsze mają wokół siebie służby porządkowe. My się nie boimy, bo jesteśmy wśród swoich.
Przecież pojawiają się oskarżenia o organizowanie krucjaty. Naprawdę nie brak negatywnych opinii o Przystanku Jezus.
Takie opinie są i pewnie będą – z prostego powodu: niepowściągliwości języka ludzi, głównie zresztą katolików, którzy, jeśli zajmują się mediami, szukają sensacji i rzucają zdaniami w rodzaju: ewangelizatorzy jadą na Przystanek Woodstock „nawracać młodych ludzi”. Nic podobnego! To jakaś filozofia zupełnie sprzeczna z duchem Ewangelii. Człowiekowi można tylko zaprezentować orędzie Ewangelii. To jest cała oferta.
W takim razie jakim językiem posługują się ewangelizatorzy, jak siostra zakonna czy kleryk, zamknięci na co dzień za murami, gdy rozmawiają z woodstockowiczami?
Siostry zakonne i klerycy nie biorą się z księżyca. To dziewczęta i chłopcy, którzy też wyrastali na podwórkach, też mają znajomych. Też wyszli z jakichś swoich subkultur. Teraz mamy na Przystanku zakonnika, który nawrócił się lata temu po tym, jak na Woodstocku, spotkał się z Przystankiem Jezus. Więc zna tych ludzi od podszewki. Ja sam, po 15 latach kapłaństwa, ciągle się uczę. Moje pokolenie już trochę wyrosło z woodstockowych klimatów.
Więc jak Ksiądz z nimi rozmawia?
Jest mi o tyle łatwiej, że mieszkam na co dzień z młodymi ludźmi w Domu Wspólnoty. Są pośród nich także tacy, których spotkaliśmy na woodstockowym polu, a którzy okazali się być młodymi – bezdomnymi. Kiedy siadamy przy stole, opowiadają o swoich rodzinach, o kolegach, o środowiskach, z których wyrośli. A języka młodzieżowego nie da się jakoś nauczyć po to, żeby ich naśladować. Można go poznać i w naturalny sposób przejąć. Bywa niestety dość ubogi, ale to jest też nasze zadanie: w minimalnej liczbie słów zawrzeć maksimum treści.
Tylko jaka jest granica tłumaczenia Ewangelii na język subkultur? Gdzie jeszcze jest Nowa Ewangelizacja, a gdzie już tylko uproszczenie i namiastka religijności?
Ta granica biegnie, jak mówił Karol Wojtyła, przez serce człowieka. Bardzo bałbym się ekspertów, którzy określiliby, że „o, właśnie w tym momencie ktoś przekroczył granicę”. Bo wyznacznikiem takiej granicy jest miłość. Jeżeli mam miłość w sercu i to ona popycha mnie do tego, żeby pójść do drugiego człowieka, to nawet napisanie Ewangelii językiem slangowym nie jest ani przekroczeniem dobrego tonu, ani populizmem.
Ale czy to nie jest pokazywanie Kościoła w wersji demo, jak materiału reklamowego, który później przynosi rozczarowanie w zetknięciu z rzeczywistością parafii?
Coś w tym jest. Ale biskup Adam Dyczkowski ma bardzo ciekawe powiedzenie: „Pamiętajcie, że kiedy rybak idzie na ryby, bierze ze sobą robaki. Robak ma się podobać rybie, a nie rybakowi”. Jest tu ukryta pewna mądrość i nigdy nie chciałbym, żeby młody człowiek odebrał mnie, czy moich braci ewangelizatorów, jako manipulatorów. Zadaniem dla nas jest to, żebyśmy umieli tych ludzi przyjąć, żeby spuścić z tonu, z religijnego zadęcia, i żebyśmy umieli się cieszyć tym, że człowiek odnalazł drogę.
Jaki moment z tych dziesięciu już lat istnienia Przystanku zapamiętał Ksiądz najlepiej?
Zawsze spotkania z ludźmi. Jeśli przyjrzeć się tym, którzy przez ten Przystanek przeszli, to otrzymamy ogromną liczba ludzkich historii – opowiedzianych, wysłuchanych, przeżytych. Historii, w które sami się zaangażowaliśmy i widzimy ich owoce. To niesamowite, kiedy ludzie, którzy na Przystanku Woodstock byli kiedyś zwykłymi „braczami”, nagle stali się „dawcami” – bo dzisiaj na Przystanku Jezus to oni głoszą innym Ewangelię. Jak Rafał, którego znaleźliśmy kilka lat temu na Woodstocku. Mieszkał w śmietniku. Przychodzili ludzie, wyrzucali odpadki, załatwiali się pod tym śmietnikiem, a on tam po prostu mieszkał. Spotkali go nasi ewangelizatorzy i zaczęli z nim normalnie rozmawiać. Do niczego go nie przekonywali. Zaczęli mu mówić o Bogu, który jest zainteresowany jego życiem. Wyszedł z tego śmietnika, przyszedł na pole Przystanku Jezus, potem dotarł do naszego kościoła, wziął udział w Eucharystii. Stwierdził, że nie ma dokąd wracać. Pojechał do Gubina do naszej wspólnoty, tam zamieszkał i postanowił zmienić coś w swoim życiu. Przeprowadził się do Irlandii, pracuje, założył rodzinę, jest szczęśliwy.
Na Przystanku nie brakuje też z pewnością bolesnych momentów.
Ile sukcesów, tyle porażek. Jednym z moich marzeń jest to, że jak Pan Bóg da, napiszę książkę o wszystkich porażkach, które udało mi się zaliczyć. Bo wszyscy piszą o sukcesach, natomiast te porażki też są bardzo ciekawe, gdyż pokazują prawdę o naszej pracy.
Jakie są Plany Przystanku Jezus na przyszłość?
Chcielibyśmy zachować tę konstrukcję, którą mamy obecnie: najpierw trzy dni rekolekcji, bo to dla nas bardzo ważny czas, a później resztę poświęcać na kontakt z ludźmi. Na pewno naszym marzeniem jest duża impreza dla młodych ludzi, która pokaże, że Kościół ma dla nich ofertę. Chcielibyśmy, żeby młodzi odkryli, iż ludzie Kościoła ich kochają – także tych, którzy Kościoła nie rozumieją, i tych, którzy przez ludzi Kościoła zostali skrzywdzeni. Naszym sposobem na realizację tych marzeń jest podjęcie regularnych misji dla młodych pod ogólną nazwą e2033.pl. Mamy kilkanaście lat na zrealizowanie projektu, który jest wizją długofalową przygotowań do Wielkiego Jubileuszu 2000 lat od zbawczej męki i zmartwychwstania Chrystusa. Obecnie szukamy współpracowników i ludzi dobrej woli, którzy chcieliby nas wesprzeć.

Rozmawiał: Jakub Drath

Ks.Artur Godnarski pracuje w diecezji zielonogórsko-gorzowskiej, jest szefem sztabu organizacyjnego Przystanku Jezus, z którym jest związany od początku, oraz wiceprzewodniczącym Katolickiego Stowarzyszenia w Służbie Nowej Ewangelizacji Wspólnota św. Tymoteusza.
Nie jedz na czczo (grafitti)

Bolito
Posty: 839
Rejestracja: 17 lut 2008, 21:06
Lokalizacja: Kraków

Re: Tygodnik Powszechny

Post autor: Bolito » 06 lis 2013, 18:41

Właściwie to wpis z bloga, ale powiązanego z "Tygodnikiem Powszechnym", więc będzie tu pasował:

http://followjezus.blog.pl/2013/10/24/j ... -na-wiare/

Błażej Strzelczyk
„Jestem katolikiem, więc nie…”. Czyli szantaż „na wiarę”

Bezpowrotnie odeszły czasy w których zwiastunem zbliżających się świąt były zmiany wystroju witryn sklepowych. Wystarczy mieć na Facebooku grupę „zatroskanych” katolickich znajomych, by dowiedzieć się, że nadchodzące z pierwszym dniem listopada święto już dawno przestało dotyczyć zmarłych.
„Jestem katolikiem nie obchodzę Halloween” – do takich stron i wydarzeń na Facebooku jestem zapraszany od dobrych kilku tygodni. Podobne strony mnożą się w ciągu roku tak często, jak często w głowach części katolików rodzi się potrzeba protestu. Pierwsze trzy słowa zawsze pozostają bez zmian. Dalszą cześć łatwo dorobić w zależności od obiektu protestu.
I tak, możemy w ciągu roku spodziewać się zaproszenia na stronię „Jestem katolikiem, nie daję na WOŚP”, „Jestem katolikiem, nie obchodzę amerykańskich Walentynek”. Po decyzji biskupów o możliwości zabawy w piątek, jak grzyby po deszczu wyrastały strony „Jestem katolikiem na tańczę w piątek”. Znalazłem nawet w Internecie stronię „Jestem katolikiem nie kupuję w IKEA”.
Historia umacniania swojej wiary na podstawie doszukiwania się konfrontacji z otaczającym światem, jest chyba tak długa, jak długa jest historia Kościoła. Był kiedyś na portalu Fronda.pl tekst w którym autorka z uporem upominała „prawdziwych katolików”, że nie powinni robić zakupów w sieci sklepów „Lewiatan”, bo już sama nazwa może sugerować paktowanie z duchem nieczystym.
Sprawa o której piszę ma dwa wątki. Pierwszy dotyczy powszechnego dostrzegania wszędzie szatana. To skądinąd zaskakujące, że katolicy wolą szukać wokół siebie zła, a nie Boga.
Da się więc szatana wytropić w książkach i filmach. O złych gazeta, mediach i dziennikarzach już nie wspominam. Diabeł siedzi w jodze i ćwiczeniach gimnastycznych. Szatańską dla wielu praktyką jest medytacja chrześcijańska – bo bardziej buddyjska niż katolicka. Nie mogę oprzeć się przekonaniu, że te obawy wynikają z przekonania, że to co katolickie jest jedynie słuszne. Skąd się to bierze?
Mijają kolejne lata od wypowiedzi pewnego biskupa, który przekonywał, że katolik może głosować tylko na katolika. Strach pomyśleć, czy katolik może kibicować tylko katolickim drużynom piłkarskim i słuchać wyłącznie katolickiej muzyki.
O popularności tematyki związanej z egzorcyzmem pisało już wielu i trudno wymyślić coś rewolucyjnego do dodania. Ksiądz Andrzej Draguła pisał kiedyś na swoim blogu, że wrażliwość na wszechogarniające zło, może nawet doprowadzić do powszechnego protestu przeciwko budowy bałwanów śnieżnych. „Dopełnieniem sezonu będzie – niech tylko spadnie śnieg – lepienie bałwana. Jak podają słowniki, polski „bałwan”, to inaczej bożek, a więc odpowiednik idola. Czy to tylko zbieżność nazw, czy może jakaś głębsza zależność semantyczna? Ja w tym widzę relikty dawnych kultów pogańskich, których przecież nie było bez lepienia bożków z czego się dało, a zimą dało się ze śniegu”. I dodaje ksiądz Draguła, którego o brak wiedzy posądzać nie można, że „doszukiwanie się satanistycznych intencji czy inklinacji u dzieci biegających z wydrążoną dynią to chyba jednak przesada. Komercyjny, przywieziony z Ameryki Halloween ma się tak do celtyckiego święta zmarłych (a nie złych duchów) jak tzw. Mikołaj do św. Mikołaja, Gwiazdka do Bożego Narodzenia, a bałwan do pogańskiego bożka. Wszystkie te święta, zwyczaje czy obrzędy tracą swoją – jeśli można tak powiedzieć – moc wraz z utratą znaczenia. Wszystko bowiem zależy od tego, z jaką co robimy intencją”.
Po drugie natomiast rzecz dotyczy tej, niczym nieskrywanej, troski katolików którzy bardziej od przekazywania wiary, wolą ją porządkować.
Gdy tylko widzę zaproszenie do strony „Jeśli jesteś katolikiem, to…”, od razu nabieram czerwonych kolorów. Kiedyś na przystanku Woodstock jadłem – przepyszne skądinąd, bo wegeteriańskie – danie przygotowywane przez wyznawców Hare Kryszna. Kto był na Woodstocku ten wie, że to najtańszy i najsmaczniejszy przystanek na kulinarnej mapie pola namiotowego. Maszerując z jedzeniem natrafiłem na swoich katolickich przyjaciół w sutannach, którzy w ostentacyjny sposób dali mi do zrozumienia, że jestem już po drugiej stronie chrześcijańskiej mocy. – Nie wiesz, że oni do tego jedzenie dodają jakieś specjalne specyfiki, żeby przeciągać i nawracać na swoją wiarę!? Wyrzuć to! – krzyczeli w duchu ewangelicznego upomnienia.
Nic więc nie widać w tych zatroskanych działaniach, jak tylko wysublimowaną wersji szantażu.
„Jeśli jesteś katolikiem to…”, stawia mnie pod ścianą. Nie widzę w wydrążonej dyni szatana, a jestem katolikiem. Nie bawię się w nią raczej z przyczyn estetycznych niż religijnych.
Kiedy jednak ktoś szantażuje „na katolika”, zaczynam nosić się z zamiarem podjęcia rękawic i pokochania Halloween. Może trochę na przekór.
Szkoda jeszcze jednej, ważnej rzeczy. W tym porządkowaniu wiary innych, chyba ucieka nam istota katolickiego święta. To nie otaczający nas świat widzi problem w dyni. To my – wielu katolików – zamiast przekonywać, że warto zastanowić się nad istotą śmierci, wolimi przekonywać, że dynia to zło. Pewnie przeszłoby bez echa robienie z Wszystkich Świętych popkulturowej papki, gdyby nie stojący na straży katolicy, którym w końcu „nie jest wszystko jedno”.
Nie jedz na czczo (grafitti)

Bolito
Posty: 839
Rejestracja: 17 lut 2008, 21:06
Lokalizacja: Kraków

Re: Tygodnik Powszechny

Post autor: Bolito » 27 sie 2014, 20:22

„TYGODNIK POWSZECHNY” nr 32 (3396) 10 VIII 2014

Przystanek Lemański
Ok. 750 tysięcy młodych i 75 zespołów. Jak co roku, ludzie Kościoła. I awantura.

Błażej Strzelczyk

Przyjeżdżają głównie z mniejszych miejscowości, a Jerzy Owsiak mówi, że taka impreza musi się odbywać z dala od dużych miast. Na początku było Czymanowo, potem m.in. Żary – weterani dzielą historię festiwalu na tę przed Kostrzynem, w którym są dziś, i tę po. Dlaczego? – Komercja wszystko zżera. Trudno, żeby duży festiwal zachował undergroundowy klimat – mówią.

Muzyka i modlitwa
Zmieniło się wiele, ale nadal jest bezpiecznie (choć w tym roku – mimo apeli Owsiaka o wykopanie narkotykowych dilerów – odnotowano znacznie więcej przypadków używania środków odurzających). Gusta muzyczne? Jednym z objawień był projekt Dr Misio, prowadzony przez aktora Arkadiusza Jakubika. Metalowy skrzypek Jelonek wystąpił z Orkiestrą Filharmonii Gorzowskiej. Lao Che zagrało w rocznicę Powstania Warszawskiego. Był słynny Manu Chao.
Festiwal oferuje dużo więcej niż koncerty, woodstockowicze nie lubią jednak, żeby ich do czegoś zmuszać. – Chcę od-począć od korporacji. Napięcie rośnie przez cały rok, tu spuszczam powietrze – mówi Monika z Warszawy. Rozmawiamy w Pokojowej Wiosce Kriszny, w kolejce do stanowisk z najbardziej znanym tu jedzeniem. Plastikowy talerzyk dostajemy za 8 zł (z roku na rok jest drożej – czasy, kiedy można się było posilić za darmo, należą do przeszłości): ryż z sosem z soczewicy i słodką halawę z rodzynkami.
Wioska Hare Kriszna wpisana jest w pejzaż Woodstocku tak samo jak Przystanek Jezus. Barwne korowody wyznawców przemierzają festiwalowe pole. Mówi Bhakta: – Jest jeden Bóg, ale ma różne imiona. On jest jak słońce. Możemy je nazywać np. „sun” albo „sol”. Nazwy się różnią, ale to ciągle to samo słońce. Mantra prowadzi nas do Boga. Nie jak sinusoida, ale równomiernie i do góry.
Publiczność z godziny na godzinę coraz swobodniejsza. Na krawężniku siedzi dziewczyna trzymająca karton z napisem „Free hugs”. Są też napisy: „Szukam rudej żony”, „Uwolnij cycki”, „Jak lubisz seks, uśmiechnij się”, ale także przynajmniej dwa inne: „Free pray” i „pogotowie duchowe”.
Kamil, kleryk z Gdańska: – Przystanek Jezus jest głównie po to, by ratować ludzi, którzy tu przyjechali. Chcemy im pomagać, jeśli zagubili się gdzieś w życiu.
Aneta ma identyfikator Przystanku Jezus i naszywkę: „Jeśli chcesz, mogę się za ciebie pomodlić”. – Chcę. Pomódlmy się – mówię. – W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego – zaczynamy bez zbędnych słów. Patrząc sobie w oczy, mówimy „Ojcze nasz”. W tle słychać próbę przed koncertem Budki Suflera. Ktoś nas potrąca. Dołącza ksiądz w sutannie. Kładzie nam dłonie na głowach i błogosławi.
Anna, studentka z Warszawy: – W gruncie rzeczy ja nie chcę nikogo ratować. Sama chcę doświadczyć wiary. Coś w rodzaju rekolekcji.
Przystanek Jezus nie ma na Woodstocku łatwo: – Nie możemy znaleźć miejsca na polu. Organizatorzy nie chcą z nami współpracować, ale jakoś sobie radzimy. Rozbici daleko, ale większość czasu spędzamy w ścisłym centrum – mówi kleryk Kamil.
Krzysztof Dobies, rzecznik Fundacji WOŚP: – Nie ma między nami konfliktu. W tym roku ewangelizatorzy zdecydowali się na korzystanie z terenu poza Przystankiem Woodstock, do czego mieli prawo. Proponowaliśmy inną lokalizację, na terenie pola, ale z jakichś względów się na to nie zgodzili.
O co pytają woodstockowicze? Nie o Boga. Raczej o Kościół. Mają szansę spotkać się z katolikiem, któremu wyleją swoje żale wprost. – Pytają, czy nie jesteśmy hipokrytami – opowiada spotkany pod dużą sceną Dawid.

Ksiądz się nie boi
Akademia Sztuk Przepięknych to festiwal w festiwalu. To tu Jerzy Owsiak ma największe szanse na formację woodstockowiczów. Oprócz wielkiego namiotu, w którym cały dzień trwają spotkania z gośćmi, znajdziemy mniejsze: z warsztatami garncarskimi, lekcjami gry na gitarze, edukacji seksualnej.
Wśród gości Akademii niemal zawsze są księża. Kiedyś był tu m.in. abp Życiński, rok temu ks. Boniecki, teraz przyjechał ks. Wojciech Lemański. Podczas spotkania nie ma tłumów. Atmosfera poważna. – Nie boi się ksiądz występować na Woodstocku? – pyta Anna Wacławik-Orpik. – Bardziej bym się obawiał spotkania z Konferencją Episkopatu niż z Woodstockiem. Jezus przyjąłby zaproszenie od Owsiaka – odpowiada ksiądz.
Wśród tych, którzy obserwowali festiwal z daleka, największą wątpliwość wzbudza wypowiedź na temat przyszłości Kościoła w Polsce. Ks. Lemański: „Czy nasi biskupi się zmienią? Prawdopodobnie nie. Jeden z biskupów, który był moim profesorem w seminarium, właśnie kiedy mówiliśmy o tym, że nie podoba nam się skostnienie Kościoła, że nie podobają nam się ci biskupi, którzy mówią właściwie do ścian, a nie do ludzi, powiedział nam coś takiego: »To pokolenie musi wymrzeć«. Brzydkie słowa, ale oni się już nie zmienią. Ale może być tak, że wy, nowe pokolenie, wniesiecie nowego ducha, nowy entuzjazm, nową aktywność do Kościoła. I wtedy, kto wie, może właśnie ci starsi, tak jak Franciszek, pójdą wam naprzeciw i się okaże, że ten sam Kościół może być zupełnie inny. Lepszy”. Prawicowe media wyrywają z kontekstu słowa o wymieraniu, a na stronie internetowej Diecezji Warszawsko-Praskiej pojawia się komunikat jej rzecznika prasowego: „Jeśli miałoby okazać się prawdą, że ks. Wojciech Lemański mówił tam młodzieży o tym, że »biskupi muszą wymrzeć«, że namawiał młodych do wychodzenia z kościołów na znak protestu w trakcie Mszy Świętej, jeśli potwierdzą się inne skandalizujące wypowiedzi (...) spotka się ze zdecydowaną reakcją i konsekwencjami”.
Woodstockową publiczność bardziej interesują inne tematy. Jeden z uczestników pyta, jak poradzić sobie z tym, że jego dziewczyna jest katoliczką, a on ateistą. – Jeśli ją kochasz, to idź w ogień. Miłość jest najważniejsza – mówi ks. Lemański.
Nie jedz na czczo (grafitti)

ODPOWIEDZ