Re: Gazeta Wyborcza
: 19 paź 2014, 22:03
„GAZETA WYBORCZA” (online) 18 X 2014
Kryzys wartości... odżywczych. Jak jedzenie może odmienić nasze życie?
Piotr miłości do gotowania nabrał w Monarze, Kasia za pomocą energetycznego jedzenia leczyła się z depresji po poronieniu
Karolina Szaciłło
- Wchodzę do rwącej rzeki. Nie walczę. Poddaję się. Płynę z prądem. Zawsze wyrzuca mnie w nieznanym, ale bezpiecznym miejscu - usłyszała Kasia na jednym z wykładów Osho. Podobnie jak Piotr i Przemek, bohaterowie "Swojsko", książki o zdrowej i nowoczesnej polskiej kuchni, która właśnie pojawia się w księgarniach, skorzystała z tej wskazówki. Poznajcie ludzi, dla których jedzenie stało się jednym z impulsów do życiowej rewolucji.
Zdaniem Erica Eriksona, amerykańskiego psychoanalityka, kryzys to czynnik kształtujący osobowość. Ktoś, kto nigdy go nie zaznał, musi być nieszczęśliwym człowiekiem.
Przedawkowanie, poronienie, przepicie, zdrada czy porzucenie często prowadzą do depresji. Mogą się również stać początkiem życiowej przemiany i... spożywczego biznesu.
„Koniec był moim początkiem ”
- Czas dłużył się... Wydawało się, że Bóg daje mi szansę, bym mógł pożegnać się z tym światem. Szedłem ulicami miasta. Głosy ludzi wokół powoli odpływały. Stawały się tylko szumem. W końcu poczułem zmęczenie. Tak duże, że nie byłem w stanie złapać oddechu. Usiadłem na jakiejś klatce schodowej. W pewnym momencie zrozumiałem, że nie widzę już przez swoje oczy. Patrzyłem z góry na swoje ciało, jak ktoś zupełnie inny. Jak ktoś, kogo to ciało nigdy nie dotyczyło. To było przykre doświadczenie - nawet dla człowieka, który teoretycznie już nie żyje. Moje ciało leżało skulone na schodach. Twarz wykrzywiła się w grymasie bólu, jakiegoś dziwnego uniesienia czy olśnienia. Chwilę później zjawiła się karetka. Dwóch pielęgniarzy chwyciło moje ciało za ręce i nogi. Rzucili mnie na nosze. Obserwowałem wszystko z góry. Wnieśli mnie do środka i zaczęli reanimację. Podłączyli do jakiegoś sprzętu. Okazało się, że serce nie bije. Jedyny ślad, który pozostał po moim życiu, to płaska kreska na monitorze. Straciłem świadomość, albo inaczej - odzyskałem ją. Do końca nie wiem. Byłem zawieszony w ciemności. Ocknąłem się - tak dziś wspomina próbę samobójczą 40-letni Piotr Henschke.
Wstrzyknął sobie potrójną ilość kompotu, a dla wzmocnienia efektu połknął trzy opakowania aviomarinu. Można powiedzieć, że tamta „śmierć” uratowała mu życie. Krótko po tym jak się ocknął, trafił do Monaru. - Zabrano nam wszystko. Książki, muzykę, ubrania, ograniczono kontakt z najbliższymi - słowem, pozbawiono tego, z czym mogliśmy się identyfikować. Trochę jak w procesie drugich narodzin. Miałem 18 lat i brak pomysłu na życie. W ośrodku pracowałem od rana do nocy. W ten sposób trafiłem do kuchni - wspomina. Krojenie, doprawianie, podsmażanie od początku mu się spodobało. Do Monaru często przyjeżdżali mnisi z Ruchu Świadomości Kryszny. Przywozili ze sobą pyszne indyjskie jedzenie. Piotr zaczął ich naśladować. Zamykał się na całą noc w kuchni. Rano na wszystkich znajomych z ośrodka czekała prawdziwa uczta. - Mięso odstawiłem, kiedy zobaczyłem, jak w Monarze zabija się byka. Usłyszałem tyle cierpienia w jego głosie, że w jednej sekundzie zrozumiałem, czym jest idea niekrzywdzenia. Od tamtej pory na stałe zniknęło z mojego menu - opowiada Piotr. Dodaje, że to z ośrodka wyniósł zamiłowanie do gotowania dla innych. Później wielokrotnie przygotowywał posiłki dla setek osób. W służbie, w grupie i prosto z serca. Tego nie można poczuć w żadnej restauracji, pracując za pieniądze i przez cały dzień odtwarzając te same dania...
- Widzisz tego chudego młodego chłopaka w indyjskim dhoti? Widzisz, jak się uśmiecha? To ja nad jeziorem Vrinda Kund jakieś 20 lat temu. Nie miałem pieniędzy, ale byłem szczęśliwy. To był najpiękniejszy okres w moim życiu - Piotr spogląda na czarno-białe zdjęcie. Do Indii jeździł wielokrotnie. Nie lubił się przemieszczać. Dużo większą przyjemność sprawiało mu mieszkanie przez kilka miesięcy w jednym miejscu. Poznawanie ludzi, ich zwyczajów. W trakcie tego „odosobnienia” zaczął dostrzegać zupełnie nowe rzeczy. Na jego codziennej drodze do wioski stało drzewo. Siadał w jego cieniu i rozkoszował się chłodnym wiatrem. Zaprzyjaźnił się z nim. Do dziś tak patrzy na życie. Nie chce być jednym z tych, którzy biegną ślepo przed siebie i nie zauważają rzeczy naprawdę ważnych.
Podobnie jak w Indiach, odnajduje się w górach. Pasję do wspinaczki odziedziczył po ojcu, znanym polskim himalaiście. W górach, podobnie jak w kuchni, czuje przestrzeń i siłę. Chodzenie traktuje jak medytację. Jego zdaniem wspinanie i gotowanie to zajęcia dla wytrwałych oraz spokojnych. -Tym spokojem i miłością, którymi przesiąkłem przez lata życia w „odosobnieniu”, dzielę się w jedzeniu. Ostatnio nawet z najmłodszymi - mówi Piotr, który prowadzi program edukacyjny „W zielonej krainie”. Uczy dzieciaki i przedszkolaki zdrowo i zielono jeść. Dzięki dofinansowaniu z Unii Europejskiej szkoli również kucharzy pracujących w branży gastronomicznej w zakresie zdrowej kuchni wegetariańskiej. Po cichu marzy jednak o wyrwaniu się z miasta. Powrocie do ciszy i przestrzeni. Chciałby prowadzić schronisko serwujące prostą smaczną polsko-hinduską kuchnię. Taką, jaką kocha najbardziej.
Uporządkować ciało i umysł
Za pierwszym razem w ogóle nie biło. Za drugim zaczęło na moment i przestało. Kończył się ósmy tydzień ciąży. - Poszłam na USG. „Pani Kasiu mam złe wieści. Płód obumarł” - usłyszałam. Czas zatrzymał się na moment. Wszystko działo się w zwolnionym tempie. Wpadłam w histerię. Nie wiem, jak znalazłam się na zewnątrz. Po tygodniu zorientowałam się, że zapomniałam zapłacić za wizytę - opowiada 34-letnia Kasia Nowak. Dziś szczęśliwa mama dwójki chłopców. Mówi, że to pierwsze poronienie niewiele zmieniło w jej życiu. Szybko doszła do siebie. Każdemu może się zdarzyć. Niedługo znów spróbujemy - pomyślała. Kiedy scenariusz powtórzył się po pół roku, załamała się. Nie potrafiła się z tym pogodzić. - Siostra przyniosła mi książkę Osho (tytułu nie pamiętam). Na jednej z pierwszych stron przeczytałam, że każde doświadczenie jest nam potrzebne. Pomaga nam pójść do przodu. Stać się jeszcze silniejszym. Znalazłam odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Na oskarżenia, którymi obarczałam Boga - opowiada Kasia. Wtedy poczuła, jakby wszechświat próbował jej coś powiedzieć. Skoro za pierwszym razem nie dostrzegłaś lekcji, to dam ci drugą szansę - brzmiał głos w jej głowie. Coś się w niej otworzyło.
Przestała użalać się nad sobą. Zadała sobie pytanie: Co powinnam zrobić, aby czarny scenariusz już się nie powtórzył? Postanowiła też na jakiś czas odpuścić temat dziecka. Spojrzeć na sytuację z dystansu. Uporządkować swoje wnętrze i ciało. - W ciągu kilku miesięcy przeczytałam wszystkie książki Osho. Zrobiłam kurs medytacji i technik oddechowych. Pierwszy raz w życiu przestałam biec. Udało mi się zatrzymać. Sprowadzić umysł do chwili obecnej - wspomina. Jako właścicielce firmy rekrutacyjnej było jej szczególnie trudno. Stres związany z pracą dotychczas zagłuszały używki. Odstawiła alkohol. Przestała jeść mięso. Zrobiła sobie dłuższe wakacje. Pojechała do Indii. Trafiła do Puny, do aśramy Osho. Zaskoczyła ją panująca tam dyscyplina. - Przywitano nas testem na HIV! Kiedy wynik okazał się negatywny, zostaliśmy zakwaterowani. Wszyscy nosiliśmy takie same ubrania (w ciągu dnia bordowe, a wieczorem białe), nie mogliśmy używać perfum. W specjalnie wyznaczonych „strefach ciszy” był zakaz komunikacji. Przed wejściem na stołówkę stał strażnik i pilnował, aby wszyscy umyli ręce. Serwowane było proste, lekkie, roślinne i organiczne jedzenie - wspomina. Aśramowe menu sprawiło, że jeszcze uważniej zaczęła się przyglądać zawartości swojego talerza. Po powrocie odkryła pewną zależność. Im częściej jadła świeże, zdrowe, wegetariańskie posiłki, tym więcej miała energii. Im więcej miała energii, tym lepiej radziła sobie ze stresem. Dużo medytowała. Zaczęła się częściej uśmiechać.
- Zastanawiałam się, dlaczego tak bardzo chcę mieć dziecko? Bo wszyscy naokoło zakładają rodziny? Bo ma mi dać szczęście? Zobaczyłam, że szczęście jest stanem, który wypływa ze środka. Pogodziłam się z myślą, że być może nigdy nie będę mamą. Po trzech latach i serii badań spróbowaliśmy ponownie. Udało się - mówi Kasia. Wspomina, że okres ciąży z Julkiem był najspokojniejszym w jej życiu. Zamknęła firmę. Skupiła się na sobie i dziecku. Synek okazał się bardzo spokojny. Jadł, spał i uśmiechał się na zmianę. Po dwóch miesiącach sielanki zaczęła się nudzić w domu. Swoją fascynację zdrowym organicznym jedzeniem postanowiła przekuć w biznes. Otworzyła Vege Pack - internetowy ekologiczny warzywniak z dostawą do domu. Interes rozkręcił się tak dobrze, że dziś zatrudnia już kilkoro pracowników. Siedem miesięcy temu urodziła Gucia, drugiego syna.
- „Wchodzę do rwącej rzeki. Nie walczę. Poddaję się. Płynę z prądem. Zawsze wyrzuca mnie w nieznanym, ale bezpiecznym miejscu” - opowiedział Osho na jednym z wykładów. Trzy lata temu zrobiłam dokładnie to samo. Przestałam się opierać. Pogodziłam się ze stratą dwójki nienarodzonych dzieci. Zaryzykowałam. Posłuchałam intuicji. Rzuciłam dochodowy, ale wypalający mnie od środka headhunting. Zrobiłam sobie rok przerwy - podsumowuje Kasia. Na zakończenie dodaje, że wyrzuciło ją, tak jak wspominał Osho, w nieznanym, ale bezpiecznym miejscu.
Była sobie radość
Na początku było morze... - Resztką sił „doczłapałem do kajuty”. Położyłem się na łóżku. Po chwili zacząłem ostro wymiotować. Urwał mi się film. Ocknąłem się w szpitalu na statku, na oddziale intensywnej terapii. Byłem podłączony do kroplówki. Organizm był tak wycieńczony, że dwa dni zajęło lekarzom postawienie mnie na nogi - dziś 28-letni Przemek mógłby przytoczyć historie wielu takich imprez. Od 18. roku życia pływał na „Queen Mary" i „Queen Victorii", statkach rejsowych. Był barmanem. Odwiedził 156 państw. Po półtora roku wrócił do Rzeszowa. Nie chciał się przez kolejnych 20 lat budzić co drugi dzień w innym porcie. Nie chciał otwierać oczu i zastanawiać się: Kim jest ta dziewczyna obok?! - Doszedłem do momentu, kiedy miałem dwa wyjścia. Pierwsze: zostać na statku i się pogrążyć. Drugie: przestać pływać i w górach, skąd pochodzę, pójść na studia - wspomina. Ze strachu zdecydował się na to drugie.
Po morzu przyszedł więc czas na studia. Na technologii żywienia i żywności człowieka wytrzymał trzy lata. Profesorowie utwierdzili go w przekonaniu, że schematyczne studia nie są dla niego. Zrobił licencjat. Przeniósł się na „uniwersytet życia”. Później pojawiła się miłość. To dla niej zrezygnował z planu pójścia do zakonu. Całkowicie się zatracił. Liczyła się tylko ona. - Nie możemy być dłużej razem. Poznałam kogoś innego - powiedziała po dwóch latach. Odeszła. Wraz z nią runął cały świat. Kilka tygodni nie jadł. Kolejne miesiące spędził pogrążony w depresji. Nie wychodził z domu. W końcu „przyszła” do niego książka. - „Radość” Osho przywróciła mnie do życia. Przeczytałem, że radość jest w nas. Niezależna od czynników zewnętrznych. Postanowiłem ją w sobie odnaleźć - mówi Przemek. Wyznaje, że była to długa podróż.
Potem były Indie. Za pierwszym razem skradziono mu na lotnisku bagaż. - Spodnie, T-shirt, bluza, kurtka i mały podróżny plecaczek - tak przywitałem Delhi. Przez kolejnych siedem dni z koleżanką przemieszczaliśmy się na południe, do Bangalore - do aśramy. Tania noclegownia na przedmieściach, w której ktoś obok spał na taczce. Później taksówką do Jaipur. W drodze kupiliśmy ubrania, szczoteczki i pastę do zębów - opowiada Przemek. Zmęczeni i zrezygnowani wylądowali ostatecznie w pociągu najtańszej klasy. Kilkunastu białych wśród około dwóch tysięcy Hindusów. Mimo robactwa, duchoty i brudu Indie go urzekły. Nigdy nie spotkał się z taką gościnnością. - Starsze małżeństwo całą drogę częstowało nas jedzeniem. Ludzie się wszędzie uśmiechali. To było największe skupisko biedy i życzliwości, które do tego momentu widziałem. Z każdym kilometrem podróży czułem, jak pozbywam się kolejnych przywiązań i oczekiwań. Do Bangalore dotarłem o kilkanaście kilogramów lżejszy - mówi Z przerażeniem odbierał odnaleziony po dwóch tygodniach bagaż. Miał wrażenie, że nie jest mu już do niczego potrzebny.
Wtedy spróbował ghee - wolno klarowanego masła. Tak słodkiego i aromatycznego jak to, które babcia robiła na blacie węglowej kuchni. Dodawał je do każdego posiłku. - W aśramie fundacji Art of Living pierwszy raz zetknąłem się z wolontariatem. Codziennie kilka godzin pomagałem w kuchni. W międzynarodowej ekipie przygotowywaliśmy posiłek dla kilku tysięcy gości. Myłem, obierałem i kroiłem warzywa. Najczęściej w ciszy. Niesamowicie mnie to uspokajało - opowiada Przemek. Wyznaje, że tamto doświadczenie otworzyło mu oczy. Od lat poszukiwał czegoś, co nadałoby sens jego życiu.
Po kilku miesiącach wrócił do Indii. Ten drugi pobyt w aśramie był zarazem najtrudniejszym i najpełniejszym przeżyciem. Przez kuchnię dostał się do tzw. goshalli, w której żyją krowy. 350 zwierząt trzeba wydoić, nakarmić, a nawet wymasować! Z dużą niechęcią podchodził do tego zajęcia. - Zacząłem się zastanawiać, dlaczego ta praca mi tak przeszkadza? Byłem upokorzony. Czułem się za dobry, żeby „obsługiwać” krowy. Z dnia na dzień opór jednak ustawał. Dostałem piękną szkołę cierpliwości i pokory - mówi. Goshalla wkrótce stała się jego drugim domem. Po dwóch tygodniach dopuszczono go do produkcji ghee. - Z masłem jest trochę jak z ludźmi. Każda partia jest inna. W trakcie gotowania tłuszczu nawet na moment nie pozostawia się go samego. Stoisz nad nim i zbierasz najmniejsze zanieczyszczenia. Nasłuchujesz. Jakby miało za chwilę do ciebie przemówić. Jesteś tylko ty i ta czynność. Wszystko inne znika - tłumaczy Przemek.
Po powrocie do kraju sam zaczął klarować. Na początku dla siebie i dla najbliższych. Jeździł po lokalnych rolnikach. Pytał, czym karmione są krowy. Sprawdzał, w jakich żyją warunkach. W końcu znalazł to, czego szukał. - „Synku, to jest ten smak. Jak od naszej krowy” - powiedziała babcia z łezką w oku, próbując mojego ghee. Zrozumiałem, że tym mam się zająć w życiu. Hindusi mówią, że kiedy trafiasz na swoją dharmę (przeznaczenie), cały wszechświat przychodzi ci z pomocą. W ciągu kilku miesięcy zdobyłem potrzebne dokumenty i ekocertyfikaty. Założyłem własną produkcję. Firma nazywa się Ekoweda - mówi. Ekoweda nawiązuje do Indii i bliskiej jego sercu filozofii. Choć czasami Przemek przerabia nawet 100 kg masła dziennie, klarowanie jest nadal bardziej medytacją niż pracą...
Kryzys wartości... odżywczych. Jak jedzenie może odmienić nasze życie?
Piotr miłości do gotowania nabrał w Monarze, Kasia za pomocą energetycznego jedzenia leczyła się z depresji po poronieniu
Karolina Szaciłło
- Wchodzę do rwącej rzeki. Nie walczę. Poddaję się. Płynę z prądem. Zawsze wyrzuca mnie w nieznanym, ale bezpiecznym miejscu - usłyszała Kasia na jednym z wykładów Osho. Podobnie jak Piotr i Przemek, bohaterowie "Swojsko", książki o zdrowej i nowoczesnej polskiej kuchni, która właśnie pojawia się w księgarniach, skorzystała z tej wskazówki. Poznajcie ludzi, dla których jedzenie stało się jednym z impulsów do życiowej rewolucji.
Zdaniem Erica Eriksona, amerykańskiego psychoanalityka, kryzys to czynnik kształtujący osobowość. Ktoś, kto nigdy go nie zaznał, musi być nieszczęśliwym człowiekiem.
Przedawkowanie, poronienie, przepicie, zdrada czy porzucenie często prowadzą do depresji. Mogą się również stać początkiem życiowej przemiany i... spożywczego biznesu.
„Koniec był moim początkiem ”
- Czas dłużył się... Wydawało się, że Bóg daje mi szansę, bym mógł pożegnać się z tym światem. Szedłem ulicami miasta. Głosy ludzi wokół powoli odpływały. Stawały się tylko szumem. W końcu poczułem zmęczenie. Tak duże, że nie byłem w stanie złapać oddechu. Usiadłem na jakiejś klatce schodowej. W pewnym momencie zrozumiałem, że nie widzę już przez swoje oczy. Patrzyłem z góry na swoje ciało, jak ktoś zupełnie inny. Jak ktoś, kogo to ciało nigdy nie dotyczyło. To było przykre doświadczenie - nawet dla człowieka, który teoretycznie już nie żyje. Moje ciało leżało skulone na schodach. Twarz wykrzywiła się w grymasie bólu, jakiegoś dziwnego uniesienia czy olśnienia. Chwilę później zjawiła się karetka. Dwóch pielęgniarzy chwyciło moje ciało za ręce i nogi. Rzucili mnie na nosze. Obserwowałem wszystko z góry. Wnieśli mnie do środka i zaczęli reanimację. Podłączyli do jakiegoś sprzętu. Okazało się, że serce nie bije. Jedyny ślad, który pozostał po moim życiu, to płaska kreska na monitorze. Straciłem świadomość, albo inaczej - odzyskałem ją. Do końca nie wiem. Byłem zawieszony w ciemności. Ocknąłem się - tak dziś wspomina próbę samobójczą 40-letni Piotr Henschke.
Wstrzyknął sobie potrójną ilość kompotu, a dla wzmocnienia efektu połknął trzy opakowania aviomarinu. Można powiedzieć, że tamta „śmierć” uratowała mu życie. Krótko po tym jak się ocknął, trafił do Monaru. - Zabrano nam wszystko. Książki, muzykę, ubrania, ograniczono kontakt z najbliższymi - słowem, pozbawiono tego, z czym mogliśmy się identyfikować. Trochę jak w procesie drugich narodzin. Miałem 18 lat i brak pomysłu na życie. W ośrodku pracowałem od rana do nocy. W ten sposób trafiłem do kuchni - wspomina. Krojenie, doprawianie, podsmażanie od początku mu się spodobało. Do Monaru często przyjeżdżali mnisi z Ruchu Świadomości Kryszny. Przywozili ze sobą pyszne indyjskie jedzenie. Piotr zaczął ich naśladować. Zamykał się na całą noc w kuchni. Rano na wszystkich znajomych z ośrodka czekała prawdziwa uczta. - Mięso odstawiłem, kiedy zobaczyłem, jak w Monarze zabija się byka. Usłyszałem tyle cierpienia w jego głosie, że w jednej sekundzie zrozumiałem, czym jest idea niekrzywdzenia. Od tamtej pory na stałe zniknęło z mojego menu - opowiada Piotr. Dodaje, że to z ośrodka wyniósł zamiłowanie do gotowania dla innych. Później wielokrotnie przygotowywał posiłki dla setek osób. W służbie, w grupie i prosto z serca. Tego nie można poczuć w żadnej restauracji, pracując za pieniądze i przez cały dzień odtwarzając te same dania...
- Widzisz tego chudego młodego chłopaka w indyjskim dhoti? Widzisz, jak się uśmiecha? To ja nad jeziorem Vrinda Kund jakieś 20 lat temu. Nie miałem pieniędzy, ale byłem szczęśliwy. To był najpiękniejszy okres w moim życiu - Piotr spogląda na czarno-białe zdjęcie. Do Indii jeździł wielokrotnie. Nie lubił się przemieszczać. Dużo większą przyjemność sprawiało mu mieszkanie przez kilka miesięcy w jednym miejscu. Poznawanie ludzi, ich zwyczajów. W trakcie tego „odosobnienia” zaczął dostrzegać zupełnie nowe rzeczy. Na jego codziennej drodze do wioski stało drzewo. Siadał w jego cieniu i rozkoszował się chłodnym wiatrem. Zaprzyjaźnił się z nim. Do dziś tak patrzy na życie. Nie chce być jednym z tych, którzy biegną ślepo przed siebie i nie zauważają rzeczy naprawdę ważnych.
Podobnie jak w Indiach, odnajduje się w górach. Pasję do wspinaczki odziedziczył po ojcu, znanym polskim himalaiście. W górach, podobnie jak w kuchni, czuje przestrzeń i siłę. Chodzenie traktuje jak medytację. Jego zdaniem wspinanie i gotowanie to zajęcia dla wytrwałych oraz spokojnych. -Tym spokojem i miłością, którymi przesiąkłem przez lata życia w „odosobnieniu”, dzielę się w jedzeniu. Ostatnio nawet z najmłodszymi - mówi Piotr, który prowadzi program edukacyjny „W zielonej krainie”. Uczy dzieciaki i przedszkolaki zdrowo i zielono jeść. Dzięki dofinansowaniu z Unii Europejskiej szkoli również kucharzy pracujących w branży gastronomicznej w zakresie zdrowej kuchni wegetariańskiej. Po cichu marzy jednak o wyrwaniu się z miasta. Powrocie do ciszy i przestrzeni. Chciałby prowadzić schronisko serwujące prostą smaczną polsko-hinduską kuchnię. Taką, jaką kocha najbardziej.
Uporządkować ciało i umysł
Za pierwszym razem w ogóle nie biło. Za drugim zaczęło na moment i przestało. Kończył się ósmy tydzień ciąży. - Poszłam na USG. „Pani Kasiu mam złe wieści. Płód obumarł” - usłyszałam. Czas zatrzymał się na moment. Wszystko działo się w zwolnionym tempie. Wpadłam w histerię. Nie wiem, jak znalazłam się na zewnątrz. Po tygodniu zorientowałam się, że zapomniałam zapłacić za wizytę - opowiada 34-letnia Kasia Nowak. Dziś szczęśliwa mama dwójki chłopców. Mówi, że to pierwsze poronienie niewiele zmieniło w jej życiu. Szybko doszła do siebie. Każdemu może się zdarzyć. Niedługo znów spróbujemy - pomyślała. Kiedy scenariusz powtórzył się po pół roku, załamała się. Nie potrafiła się z tym pogodzić. - Siostra przyniosła mi książkę Osho (tytułu nie pamiętam). Na jednej z pierwszych stron przeczytałam, że każde doświadczenie jest nam potrzebne. Pomaga nam pójść do przodu. Stać się jeszcze silniejszym. Znalazłam odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Na oskarżenia, którymi obarczałam Boga - opowiada Kasia. Wtedy poczuła, jakby wszechświat próbował jej coś powiedzieć. Skoro za pierwszym razem nie dostrzegłaś lekcji, to dam ci drugą szansę - brzmiał głos w jej głowie. Coś się w niej otworzyło.
Przestała użalać się nad sobą. Zadała sobie pytanie: Co powinnam zrobić, aby czarny scenariusz już się nie powtórzył? Postanowiła też na jakiś czas odpuścić temat dziecka. Spojrzeć na sytuację z dystansu. Uporządkować swoje wnętrze i ciało. - W ciągu kilku miesięcy przeczytałam wszystkie książki Osho. Zrobiłam kurs medytacji i technik oddechowych. Pierwszy raz w życiu przestałam biec. Udało mi się zatrzymać. Sprowadzić umysł do chwili obecnej - wspomina. Jako właścicielce firmy rekrutacyjnej było jej szczególnie trudno. Stres związany z pracą dotychczas zagłuszały używki. Odstawiła alkohol. Przestała jeść mięso. Zrobiła sobie dłuższe wakacje. Pojechała do Indii. Trafiła do Puny, do aśramy Osho. Zaskoczyła ją panująca tam dyscyplina. - Przywitano nas testem na HIV! Kiedy wynik okazał się negatywny, zostaliśmy zakwaterowani. Wszyscy nosiliśmy takie same ubrania (w ciągu dnia bordowe, a wieczorem białe), nie mogliśmy używać perfum. W specjalnie wyznaczonych „strefach ciszy” był zakaz komunikacji. Przed wejściem na stołówkę stał strażnik i pilnował, aby wszyscy umyli ręce. Serwowane było proste, lekkie, roślinne i organiczne jedzenie - wspomina. Aśramowe menu sprawiło, że jeszcze uważniej zaczęła się przyglądać zawartości swojego talerza. Po powrocie odkryła pewną zależność. Im częściej jadła świeże, zdrowe, wegetariańskie posiłki, tym więcej miała energii. Im więcej miała energii, tym lepiej radziła sobie ze stresem. Dużo medytowała. Zaczęła się częściej uśmiechać.
- Zastanawiałam się, dlaczego tak bardzo chcę mieć dziecko? Bo wszyscy naokoło zakładają rodziny? Bo ma mi dać szczęście? Zobaczyłam, że szczęście jest stanem, który wypływa ze środka. Pogodziłam się z myślą, że być może nigdy nie będę mamą. Po trzech latach i serii badań spróbowaliśmy ponownie. Udało się - mówi Kasia. Wspomina, że okres ciąży z Julkiem był najspokojniejszym w jej życiu. Zamknęła firmę. Skupiła się na sobie i dziecku. Synek okazał się bardzo spokojny. Jadł, spał i uśmiechał się na zmianę. Po dwóch miesiącach sielanki zaczęła się nudzić w domu. Swoją fascynację zdrowym organicznym jedzeniem postanowiła przekuć w biznes. Otworzyła Vege Pack - internetowy ekologiczny warzywniak z dostawą do domu. Interes rozkręcił się tak dobrze, że dziś zatrudnia już kilkoro pracowników. Siedem miesięcy temu urodziła Gucia, drugiego syna.
- „Wchodzę do rwącej rzeki. Nie walczę. Poddaję się. Płynę z prądem. Zawsze wyrzuca mnie w nieznanym, ale bezpiecznym miejscu” - opowiedział Osho na jednym z wykładów. Trzy lata temu zrobiłam dokładnie to samo. Przestałam się opierać. Pogodziłam się ze stratą dwójki nienarodzonych dzieci. Zaryzykowałam. Posłuchałam intuicji. Rzuciłam dochodowy, ale wypalający mnie od środka headhunting. Zrobiłam sobie rok przerwy - podsumowuje Kasia. Na zakończenie dodaje, że wyrzuciło ją, tak jak wspominał Osho, w nieznanym, ale bezpiecznym miejscu.
Była sobie radość
Na początku było morze... - Resztką sił „doczłapałem do kajuty”. Położyłem się na łóżku. Po chwili zacząłem ostro wymiotować. Urwał mi się film. Ocknąłem się w szpitalu na statku, na oddziale intensywnej terapii. Byłem podłączony do kroplówki. Organizm był tak wycieńczony, że dwa dni zajęło lekarzom postawienie mnie na nogi - dziś 28-letni Przemek mógłby przytoczyć historie wielu takich imprez. Od 18. roku życia pływał na „Queen Mary" i „Queen Victorii", statkach rejsowych. Był barmanem. Odwiedził 156 państw. Po półtora roku wrócił do Rzeszowa. Nie chciał się przez kolejnych 20 lat budzić co drugi dzień w innym porcie. Nie chciał otwierać oczu i zastanawiać się: Kim jest ta dziewczyna obok?! - Doszedłem do momentu, kiedy miałem dwa wyjścia. Pierwsze: zostać na statku i się pogrążyć. Drugie: przestać pływać i w górach, skąd pochodzę, pójść na studia - wspomina. Ze strachu zdecydował się na to drugie.
Po morzu przyszedł więc czas na studia. Na technologii żywienia i żywności człowieka wytrzymał trzy lata. Profesorowie utwierdzili go w przekonaniu, że schematyczne studia nie są dla niego. Zrobił licencjat. Przeniósł się na „uniwersytet życia”. Później pojawiła się miłość. To dla niej zrezygnował z planu pójścia do zakonu. Całkowicie się zatracił. Liczyła się tylko ona. - Nie możemy być dłużej razem. Poznałam kogoś innego - powiedziała po dwóch latach. Odeszła. Wraz z nią runął cały świat. Kilka tygodni nie jadł. Kolejne miesiące spędził pogrążony w depresji. Nie wychodził z domu. W końcu „przyszła” do niego książka. - „Radość” Osho przywróciła mnie do życia. Przeczytałem, że radość jest w nas. Niezależna od czynników zewnętrznych. Postanowiłem ją w sobie odnaleźć - mówi Przemek. Wyznaje, że była to długa podróż.
Potem były Indie. Za pierwszym razem skradziono mu na lotnisku bagaż. - Spodnie, T-shirt, bluza, kurtka i mały podróżny plecaczek - tak przywitałem Delhi. Przez kolejnych siedem dni z koleżanką przemieszczaliśmy się na południe, do Bangalore - do aśramy. Tania noclegownia na przedmieściach, w której ktoś obok spał na taczce. Później taksówką do Jaipur. W drodze kupiliśmy ubrania, szczoteczki i pastę do zębów - opowiada Przemek. Zmęczeni i zrezygnowani wylądowali ostatecznie w pociągu najtańszej klasy. Kilkunastu białych wśród około dwóch tysięcy Hindusów. Mimo robactwa, duchoty i brudu Indie go urzekły. Nigdy nie spotkał się z taką gościnnością. - Starsze małżeństwo całą drogę częstowało nas jedzeniem. Ludzie się wszędzie uśmiechali. To było największe skupisko biedy i życzliwości, które do tego momentu widziałem. Z każdym kilometrem podróży czułem, jak pozbywam się kolejnych przywiązań i oczekiwań. Do Bangalore dotarłem o kilkanaście kilogramów lżejszy - mówi Z przerażeniem odbierał odnaleziony po dwóch tygodniach bagaż. Miał wrażenie, że nie jest mu już do niczego potrzebny.
Wtedy spróbował ghee - wolno klarowanego masła. Tak słodkiego i aromatycznego jak to, które babcia robiła na blacie węglowej kuchni. Dodawał je do każdego posiłku. - W aśramie fundacji Art of Living pierwszy raz zetknąłem się z wolontariatem. Codziennie kilka godzin pomagałem w kuchni. W międzynarodowej ekipie przygotowywaliśmy posiłek dla kilku tysięcy gości. Myłem, obierałem i kroiłem warzywa. Najczęściej w ciszy. Niesamowicie mnie to uspokajało - opowiada Przemek. Wyznaje, że tamto doświadczenie otworzyło mu oczy. Od lat poszukiwał czegoś, co nadałoby sens jego życiu.
Po kilku miesiącach wrócił do Indii. Ten drugi pobyt w aśramie był zarazem najtrudniejszym i najpełniejszym przeżyciem. Przez kuchnię dostał się do tzw. goshalli, w której żyją krowy. 350 zwierząt trzeba wydoić, nakarmić, a nawet wymasować! Z dużą niechęcią podchodził do tego zajęcia. - Zacząłem się zastanawiać, dlaczego ta praca mi tak przeszkadza? Byłem upokorzony. Czułem się za dobry, żeby „obsługiwać” krowy. Z dnia na dzień opór jednak ustawał. Dostałem piękną szkołę cierpliwości i pokory - mówi. Goshalla wkrótce stała się jego drugim domem. Po dwóch tygodniach dopuszczono go do produkcji ghee. - Z masłem jest trochę jak z ludźmi. Każda partia jest inna. W trakcie gotowania tłuszczu nawet na moment nie pozostawia się go samego. Stoisz nad nim i zbierasz najmniejsze zanieczyszczenia. Nasłuchujesz. Jakby miało za chwilę do ciebie przemówić. Jesteś tylko ty i ta czynność. Wszystko inne znika - tłumaczy Przemek.
Po powrocie do kraju sam zaczął klarować. Na początku dla siebie i dla najbliższych. Jeździł po lokalnych rolnikach. Pytał, czym karmione są krowy. Sprawdzał, w jakich żyją warunkach. W końcu znalazł to, czego szukał. - „Synku, to jest ten smak. Jak od naszej krowy” - powiedziała babcia z łezką w oku, próbując mojego ghee. Zrozumiałem, że tym mam się zająć w życiu. Hindusi mówią, że kiedy trafiasz na swoją dharmę (przeznaczenie), cały wszechświat przychodzi ci z pomocą. W ciągu kilku miesięcy zdobyłem potrzebne dokumenty i ekocertyfikaty. Założyłem własną produkcję. Firma nazywa się Ekoweda - mówi. Ekoweda nawiązuje do Indii i bliskiej jego sercu filozofii. Choć czasami Przemek przerabia nawet 100 kg masła dziennie, klarowanie jest nadal bardziej medytacją niż pracą...