Gość Niedzielny

Awatar użytkownika
Mathura
Posty: 994
Rejestracja: 15 cze 2007, 12:02
Lokalizacja: Sławno

Re: Gość Niedzielny

Post autor: Mathura » 08 sty 2015, 09:56

Czyli sugerujesz, że najlepiej nic nie robić?

Bolito
Posty: 839
Rejestracja: 17 lut 2008, 21:06
Lokalizacja: Kraków

Re: Gość Niedzielny

Post autor: Bolito » 08 sty 2015, 21:58

Nie, tak sobie tylko spekuluję. Będą kręcić i przeciągać, może sąd im z czegoś ustąpi i w końcu okaże się, że nie przekroczyli granic dopuszczalnej krytyki. No bo kto to widział, żeby jakaś sekta ośmielała się wytaczać proces Kościołowi. Ale może w końcu wszystko skończy się dobrze. Z Civitas Christiana się udało, chociaż po paru latach.
Nie jedz na czczo (grafitti)

Awatar użytkownika
Mathura
Posty: 994
Rejestracja: 15 cze 2007, 12:02
Lokalizacja: Sławno

Re: Gość Niedzielny

Post autor: Mathura » 09 sty 2015, 10:49

Tak czy siak, nie ma innego sensownego sposobu na powstrzymanie tej ich pisaniny na nasz temat.
Dyskutowanie z nimi na forum mija się z celem.
Tylko pokonanie ich w sądzie może na jakiś czas zamknąć im buziuchny.
Dobrze, że ktoś się za to wziął.

Bolito
Posty: 839
Rejestracja: 17 lut 2008, 21:06
Lokalizacja: Kraków

Re: Gość Niedzielny

Post autor: Bolito » 10 maja 2015, 20:22

Fragment o nas w 5 akapicie. Chociaż wygląda to na raczej jakąś inną grupę o wschodnich inspiracjach.

„GOŚĆ NIEDZIELNY” nr 14 ( ) 5 IV 2015

Z pamiętnika Marii

Agata Puścikowska
Sztylet z serca wyszedł bardzo boleśnie. Razem z siedmioma złymi duchami. Teraz w sercu jest miejsce dla Niego.
Dzieciństwo? Takie wczesne odrzucenie. Ojciec najpierw pił, pił i pił. A potem szybko wyjechał za granicę i ślad po nim zaginął. Matka musiała ciężko pracować, by wyżywić Marię i jej starszą siostrę. W sumie dziewczynki wychowywała babcia. I chyba tylko babci zależało na Marii. Dobra, prosta kobieta robiła, co mogła, dawała, co mogła. Rodziców zastąpić się nie dało. – Żal mam do taty. Że postawił na wódkę, a nie na rodzinę. Wszystko zaburzył, wszystko zepsuł. Skutki czuję do dziś – mówi Maria. Mimo prawie 30 lat wygląda na mniej. Blada, delikatna cera, włosy jasne, wpadające w rudy. Wygląda trochę jak laleczka z porcelany. Śliczna i subtelna. Łatwo się tłucze.

Brzydki wróbel
Pierwszy wstyd to w szkole podstawowej, pod koniec pierwszej klasy. Wychowawczyni chciała dać „jeszcze jedną szansę”, bo rodzina dysfunkcyjna i dziecko sobie nie poradzi. Zostawiła na drugi rok. Matka się zgodziła. Wielki wstyd w siedmioletnim sercu. Przecież umiała już trochę czytać... A potem wstydów było coraz więcej i więcej. A to z powodu biednych ciuchów, a to z powodu braku przyzwoitego tornistra. Dzieci miały – Maria nigdy. I ta Pierwsza Komunia: wszystkie dziewczynki jak księżniczki, stały dumne i otoczone rodziną. Maria z boku, w prostej sukienczynie. – Zawsze czułam się gorsza, niekochana. Brzydka taka, jak wróbel. Nawet nie jak kaczątko. Jak można wierzyć w siebie, gdy w rodzinie nikt nigdy nie powiedział, że jestem wartościowa? Nikt nie przytulił i nie powiedział, że kocha...
I ten pierwszy bal, na zakończenie podstawówki. Gdy dziewczęta zmieniają się w rozkwitające kwiaty. Maria w kwiat się nie zmieniła. W swoich oczach przynajmniej. Ale gdy tak patrzyła z ukosa na piękne, zdolne i bogate, szalejące po parkiecie koleżanki, postanowiła: też będę taka. Za wszelką cenę. Będę sławna, popularna, będą mnie oklaskiwać.
Gimnazjum i... się zaczęło. Bunt potężny względem świata całego i całkiem bliskiego otoczenia. Czarne buty na niebotycznym obcasie. Spódnica, która więcej odsłaniała, niż przysłaniała. I czerwone włosy. Króciutkie, sterczące. Całość – wygląd nieco rozpaczliwy. – Jak roztrzepana czerwona gęś wyglądałam. Nie było nikogo, kto miałby na mnie pozytywny wpływ, kto mógłby doradzić, pomóc. Czerwona gęś była zupełnie samotna.
I pierwsza miłość. On dużo starszy. Dorosły facet po prostu. Gwarantował opiekę zagubionej 14-latce. Opiekę swoistą. – Pił i się bawił. Wróciłam do modelu, którego tak nienawidziłam w domu. Wciągał mnie powoli w swój świat, a ja powolutku się temu poddawałam. Imponował mi. Pierwszy alkohol, nocne imprezy. Przez osiem miesięcy przekonywał mnie, że seks to wielka sprawa i że musimy zacząć. Bałam się, mówiłam mu, że nie chcę. On tak ślicznie przekonywał. Przekonywał głupiutkie dziecko, że przecież kochają się robaczki i żółwiki nawet. A jak się dwoje poważnych ludzi kocha, to muszą i seks uprawiać. Wziął, co chciał, w piwnicy. I potem wciąż tam się spotykaliśmy. Jak nie na seks, to na alkohol.

Pomocni
Matka „chłopaka” Marii była świadkiem Jehowy. Robiła wszystko, by „synową” zwerbować. – Pewnie by jej się to udało. Potrzebowałam akceptacji. Uratowała mnie jednak... Matka Boża. Jako dziecko zawsze nosiłam Jej kwiatki przed ołtarzyk w naszym kościele, modliłam się do Niej razem z babcią. Jakoś mi w tych Świadkach nie pasowało, że ośmieszają Maryję, że Jej nie szanują. Odrzuciłam „ofertę” wstąpienia do nich. A moja „teściowa” odrzuciła mnie. Bardzo ostro. Znów byłam sama. Również wtedy, gdy tuż przed maturą okazało się, że jestem w ciąży. Mama od razu chciała posłać Marię na zabieg. Ojciec dziecka zachował się odpowiedzialnie: „Poradzimy sobie” – powiedział. I szybko chciał sprowadzić tabletki, by problem zniknął. Tacy pomocni. – Stanęłam przed nim i mówię: „A wsadź sobie te tabletki w... buty. Wyjdź! Urodzę i wezmę odpowiedzialność”. Sama nie wiem właściwie, dlaczego tak się zachowałam. Byłam w sytuacji bardzo trudnej...
Maturę Maria zdała. Dziecko urodziła. Facet, szanowny tatuś, pić nie przestał. Pieniędzy nie przynosił, długi miał, seks wymuszał oraz wyzywał. – Wtedy już jednak widziałam, że ludzie widzą we mnie piękność. Że faceci się oglądają, że podziwiają. Wpadłam na pomysł, że zarobię na fotomodelingu. Ciąża wcale nie popsuła figury. Jedna sesja, druga. Pieniądze niewielkie, ale były. Potem sesja w plenerze, rozbierana. „Chłopak” Marii się zgodził, więc ona też. – Piękne były te zdjęcia, nie powiem. Miały „wzbogacić moje portfolio i wypromować”.
Powoli rzeczywiście wokół Marii zaczęli kręcić się „ludzie z branży”. Z aparatami i obietnicami wspaniałej kariery. Pierwszy, lekko rozbierany film. Miał być tylko do użytku wewnętrznego. Maria, w kusej koszulce, skakała sobie po łóżku. Miły pan filmował całość. Wszystko. Wynagrodzenie? Ze 300 złotych i na osłodę... ciepłe lody. Film wyciekł do sieci. Pewnie specjalnie to zrobili, żeby Marię zmiękczyć. – Pamiętam smak tych lodów do dziś. Kariera na miarę Hollywood – mówi Maria z lodowatą goryczą. – Potem dzwonili, żebym grała w pornolach. Wysłałam ich na bambus.
Jednak i zwykłych, przyzwoitych sesji było coraz więcej. Jakieś reklamówki, jakieś propozycje. – Im więcej propozycji zdjęć, tym więcej miałam też propozycji łóżkowych od klientów. Odmawiałam zawsze.

Maria na dnie
Do czasu. Kiedy „chłopak” pił już tak, że zagrażał dziecku, Maria musiała się wyprowadzić ze wspólnej meliny. Zabrała dziecko, uciekła. Wynajęła małe mieszkanie. Ledwie starczało na czynsz, nie mówiąc o utrzymaniu dziecka i siebie. – Miałam jedną tzw. dobrą koleżankę. Przyjechałam do niej w odwiedziny, do mojego rodzinnego miasta. Oniemiałam. Pięknie urządzone mieszkanie, superciuchy, fajne życie. Powiedziała mi: „Czy ty jesteś głupia? Te twoje fotki na nic. Ładna jesteś, to naprawdę zacznij z tego korzystać”. Sama korzystała. Od dwóch lat miała „przyjaciela”, bogatego i wpływowego, który przez cały tydzień robił biznesy i był dobrym ojcem i mężem. A dwie noce w tygodniu, czasem nawet mniej, rezerwował sobie na uciechy. Koleżanka mówiła: „Znieczulisz się winem i łatwo pójdzie”. Poszło. Maria również postarała się o „sponsora”. Jednego, potem drugiego. Panowie byli bardzo grzeczni, kulturalni. Ustawieni. Nawet winem nie trzeba było się znieczulać. Maria zaczęła odbijać się od dna, sięgając dna. – Czy byłam prostytutką? – Maria wbija wzrok w podłogę. – Chyba nie. Prostytutki mają jakąś cenę. Ja nigdy nie wyznaczałam sumy za noc, czy godziny.

Wolta
I kolejny życiowy niefart. Maria spotkała dawnego kolegę ze szkoły. On się zakochał, bez pamięci. Jej było wszystko jedno. Więc jedna, druga noc, bez zobowiązań. On zerwał z narzeczoną. Maria powiedziała: „To koniec”. On popełnił samobójstwo. – To był dla mnie niewyobrażalny cios. Życiowa wolta. Nie dawałam mu niby złudzeń, byłam z nim szczera. A mimo to czułam się tak winna, czułam się jak śmieć, chciałam sama umrzeć. Przy życiu trzymało mnie chyba tylko dziecko...
Ból, żal, samotność. Przepaść. I początek poszukiwań spokoju. Prawdziwa chęć odnowy życia. A tu, niemal za rogiem, piękne ogłoszenie: wspaniała grupa zaprasza na świetny kurs, który uzdrowi relacje, emocje, doświadczenia. Jak tu nie uzdrowić życia? I to za darmo? – To byli ludzie z Hare Kriszna. Cudowni, ciepli, czuli. Współczujący. Poczułam się z nimi jak w prawdziwej rodzinie. Naprawdę bombardowali miłością. Chodziłam na spotkania z dzieckiem. Byliśmy akceptowani i traktowani wspaniale. Kiedyś wspólnie medytowali. Instrumenty, kadzidła, nastrój. – W pewnym momencie, zupełnie nie wiem, w jaki sposób, poczułam, jakbym oderwała się od własnego ciała. Byłam w jakiejś dziwnej przestrzeni, jak w kosmosie. Ocknęłam się po jakimś czasie, przerażona. Powiedziałam im, że się boję, że nie chcę. Zapewnili, że jestem na dobrej drodze, że to jest dar i należy go przyjąć.
Maria zaczyna medytować. A żeby jeszcze wzmocnić swoją „odnowę”, chodzi też do wróżki, tarocistki, czyta książki o duchowej przemianie. – Wyjechaliśmy na tydzień nad morze. Pamiętam, że po medytacji wróciłam do pokoju. Była noc. Weszłam do pokoju, próbowałam położyć się spać. Nagle zdarzyło się coś dziwnego: do pokoju wpadł wiatr. Straszliwy podmuch i straszliwy lęk mnie ogarnął. Chciałam wybiec – nie mogłam. Chciałam uciec – stałam jak sparaliżowana. A wiatr huczał nade mną. I tylko w głowie miałam myśl: „Bierz różaniec, łap za różaniec! Teraz!”. Gdy wszystko ucichło, Maria padła na łóżko. Półprzytomna.

Droga Marii
– Pracowałam wtedy jako bileterka w pewnej instytucji. Miałam dużo czasu, więc... medytowałam. Kiedyś przyszła do mnie pewna siostra zakonna. Zapytałam ją o te medytacje. Powiedziała, żebym z tym skończyła. Raz na zawsze. Siostra wróciła kilka dni później. Z prezentem. „Weź ten różaniec” – nachyliła się nad Marią. Maria wyciągnęła rękę. Ręka wróciła do siebie. Wyciągnęła drugi raz – ręka się wykręciła. Ostro i boleśnie. Siostra wzięła mocno rękę Marii w swoją dłoń. Otworzyła na siłę, włożyła różaniec. „Módl się! Tym zwalczysz szatana”.
Zaczęła się walka. Maria wpadała w stany przypominające obłąkanie. Prosiła babcię o modlitwę. Babcia modliła się na różańcu. A Maria, patrząc w lustro, z nienawiścią do samej siebie, widziała swoje usta, które się poruszają. I słyszała swój własny głos wypowiadany głębokim basem: „Myślisz, że nie będę na nią patrzył?”. Ktoś przyniósł Marii książkę o ojcu Pio. Nie była w stanie otworzyć kilku stron. Nie mogła przenieść jej ze stolika na półkę. Ważyła z tonę. Ktoś inny powiedział: tylko egzorcysta. Chorobę psychiczną wcześniej wykluczono... Jeden kapłan, potem drugi i trzeci. Egzorcyzmy. Straszny ból, taki, jakby przebijało się ciało tysiącem noży. I post czterodniowy o samym chlebie i wodzie. I nowenna do św. Charbela. Ksiądz egzorcysta mówił, że z siedmiu złych duchów opuściło Marię sześć. Ten ostatni, najgorszy, od seksu. – Co mam robić? Jak pomóc go wypędzić? – modliłam się. – Wtedy usłyszałam wyraźnie: Módl się do Marii Magdaleny!”. Zaczęłam wzywać jej ratunku. Mocno przyzywać pomocy od tej, która mnie rozumie. Ostatnie egzorcyzmy i byłam uwolniona. Wspaniała ta Maria Magdalena. Moja patronka. Lubię ją.
8 grudnia 2012 r. rozpoczęło się nowe życie Marii. Od trzech lat żyje w czystości. Powoli układa sobie życie na nowo. W spokoju. W szacunku. W miłości. W modlitwie. – Gdy się modlę, Jezus mi mówi, niemal słyszę to: „Ty jesteś moja odzyskana. Moja Maria Magdalena”. Jestem Jego, naprawdę! On mnie kocha – śmieje się Maria. – Podczas mojego nawrócenia czułam, jak sztylet braku miłości, strasznego dzieciństwa, wszystkich moich dramatów powoli wychodził z mojego serca. Potem serce było puste. Teraz zapełniam je na nowo...
Nie jedz na czczo (grafitti)

Bolito
Posty: 839
Rejestracja: 17 lut 2008, 21:06
Lokalizacja: Kraków

Re: Gość Niedzielny

Post autor: Bolito » 08 wrz 2015, 23:12

„GOŚĆ NIEDZIELNY” (wydanie świdnickie) nr 33 16 VIII 2015

Stempel Jezusa

ks. Roman Tomaszczuk
Wyszli wieczorem. Wyszli od siebie i weszli do miasteczka namiotowego woodstockowiczów. Wtedy zobaczyli to, czego kamery nie rejestrują. 

Po zmroku zapach marihuany, alkoholu i… fekaliów staje się wybuchową mieszanką. Tutaj w Kostrzynie nad Odrą. 


Profesjonalne braterstwo
Michał Matusz opowiada o tym, co przeżył na Woodstocku. – Obejrzałem film pt. „Miłość na Woodstocku” i zapragnąłem znaleźć się na tym polu, razem z innymi, którzy tworzą Przystanek Jezus – mówi. 
Pojechał z ks. Rafałem Masztalerzem. 26 lipca razem z ks. Arturem Godnarskim, szefem Przystanku Jezus, i grupą ewangelizatorów modlił się w Gubinie, stąd ruszyli do Kostrzyna. Jechał m.in. z Kamilem, ten zaczął opowiadać, co się może wydarzyć, kiedy „Jezuski”, bo tak o ewangelizatorach mówią woodstockowicze, wejdą na Owsiakowe pole. – Wtedy zacząłem się bać i pytać: co ja tu robię? Czy na pewno był to dobry pomysł? Czekał jednak cierpliwie na rozwój wypadków.
Przystanek Jezus zrobił na nim znakomite wrażenie. Świetna organizacja, porządek i braterstwo. – Każdy wie, co ma robić i że jest tutaj ze względu na coś więcej niż tylko własna ciekawość, radość czy ambicja – mówi. Opowiada, że zaskoczył go pewien widok. – Od dwóch lat jestem blisko Kościoła. Widziałem jednak już wiele. Ten jednak obrazek pokazał mi coś, na co nie byłem przygotowany – robi wstęp. Co zobaczył? Kleryków sprzątających i myjących toalety oraz księży służących innym przy posiłkach. Zobaczył, że przy ołtarzu hierarchia Kościoła służy sacrum, ale poza liturgią…
– Zrozumiałem lepiej papieża Franciszka, o co mu chodzi, co mówi do księży, dlaczego woła o miłosierdzie, a nie o teologię miłosierdzia – zamyka wątek. 


„N” – solidarni i gotowi

Zanim zaczął się Woodstock, trzy dni wcześniej wystartował Przystanek Jezus. W tym roku 800 ewangelizatorów przygotowywało się do misji podczas rekolekcji głoszonych przez bp. Grzegorza Rysia, który swoje rozważania oparł na fragmencie z Listu do Rzymian. – Jedno jego zdanie mieliśmy wypisane na „firmowych” koszulkach: „Nic nie oddzieli nas od miłości Jezusa”. Koszulki były pomarańczowe, jak więzienne ubrania chrześcijan mordowanych przez islamistów. I tak jak oni, tak i my byliśmy oznaczeni arabską literą „N” oznaczających „nazarejczyków” – wyznawców Jezusa Chrystusa – relacjonuje Michał.
Przystanek Jezus od kilku lat nie jest zapraszany na pole Woodstocku, choć swoją wioskę mają wyznawcy np. sekty Hare Kryszna. – Ja jednak nie rwałbym szat z tego powodu – mówi Michał. – Bo nasza lokalizacja też była trafiona. Nasza wioska bowiem leżała na szlaku do Tesco, dokąd po piwo waliły tłumy młodych.
„Jezuski” wiedzą, jak skutecznie przygotować się do misji. Najpierw osobista modlitwa adoracyjna przed Najświętszym Sakramentem, potem gest przylgnięcia do Chrystusowego krzyża i wtedy dopiero wejście w tłum bawiącej się młodzieży. – Po powrocie także koniecznie trzeba przyjść pod krzyż, żeby z tym, co nas spotkało i kogo spotkaliśmy, nie być samemu. Nie idziemy bowiem tam po to, żeby kolekcjonować wrażenia, ale przyprowadzać tych młodych do Jezusa, choćby w swoich sercach. Żeby to było możliwe, nie wolno osądzać, potępiać i oceniać, można tylko kochać, w imię Pana – mówi Michał.

Sutanna wpisana w pole
Wejście Jezusków jest przez młodych oczekiwane. – Oni wiedzą, że my tam będziemy, wielu na nas czeka. Habity i sutanny w tłumie bawiących się ludzi to normalny widok woodstockowego pola. I tak jest od lat – opowiada Michał. – Pierwsze moje spotkanie z kimś, kto chciał ze mną porozmawiać? To był Radek. Od razu przeszedł do ataku. Głównie na Kościół, księży, moralność. Słuchałem cierpliwie i wciąż się uśmiechałem. Nie polemizowałem, nie obrażałem się, nie chciałem zmiażdżyć argumentami. Nie przyszedłem przecież rozmawiać z nim o problemach Kościoła, ale głosić miłość Boga, że Jezus żyje i jest razem z nami. Teraz, w tym momencie – przekonuje.
– Czekałem na to kilkadziesiąt minut. W końcu mogłem powiedzieć to, z czym przyszedłem. Zasiałem ziarno. Ktoś inny będzie zbierał plon – podsumowuje. 
Tego nauczył się od bp. Rysia. – Nie jesteście żniwiarzami, ale siewcami – przypominał na konferencji. To było ważne. Biskup Edward Dajczak dopełnił tego obrazu, gdy mówił, że ewangelizatorzy zarzucają sieci. ale nie wybierają, kto w nie wpadnie. Ostrzegał przed osądzaniem.
Michał przyznaje, że pojechał na Przystanek Jezus, żeby pomagać młodym. – Ale tak naprawdę znalazłem tam siebie. Jestem wierzący, ale dopiero po tym doświadczeniu dostrzegam horyzont, jaki daje mi wiara. Pan mnie na to pole zaprowadził, żeby mi pokazać więcej, żeby mnie przekonać, że droga, którą idę, jest fascynująca i pełna niespodzianek. Dlatego wróciłem do domu umocniony i wiem, że w przyszłym roku też będę Jezuskiem. 

Zrobił ksiądz wrażenie
Spowiadałem się wczoraj u Księdza na Przystanku Jezus. Chcę powiedzieć, że po rozmowie z Księdzem cieszyła mi się buzia, jak i koledze, z którym Ksiądz rozmawiał. Dał nam Ksiądz tyle siły, że uśmiech nie zszedł nam z twarzy. Dziękuję Księdzu za spowiedź, było to dla mnie niesamowite przeżycie. A dziś rano, jak wróciłem z Woodstocku, uklęknąłem i się pomodliłem. Teraz też się modliłem i byłem w kościele, i przyjąłem komunię. Może to dziwne, ale wcześniej czułem jakby pragnienie, coś jakbym się napił, a mimo to dalej chciało mi się pić. Dziś nie miałem z tym problemu. Postaram się jak najdłużej pozostać w stanie łaski uświęcającej. I powiem tak szczerze, że sam Woodstock nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak rozmowa i spowiedź z Księdzem. (...) Dziękuję, że Ksiądz stanął na mojej drodze. Nie wiem, jak to dalej będzie, ale mam nadzieję, że modlitwa i wiara pozwoli mi żyć inaczej. Pozdrawiam z Podkarpacia i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś w życiu spotkam Księdza, bo jest Ksiądz niesamowitym człowiekiem i dostrzegłem w Księdzu coś, czego nigdy nikt nie dał mi doświadczyć. Jestem młodym człowiekiem i często się gubię, mam nadzieję, że w wierze odnajdę odpowiedzi.
 [SMS wysłany do ks. Rafała Masztalerza]

Nie jedz na czczo (grafitti)

Bolito
Posty: 839
Rejestracja: 17 lut 2008, 21:06
Lokalizacja: Kraków

Re: Gość Niedzielny

Post autor: Bolito » 23 lip 2016, 11:01

„GOŚĆ NIEDZIELNY” (online) 14 VII 2016

Woodstock to zawsze podwyższone ryzyko

Franciszek Kucharczak
Nic dziwnego, że wielu nie przeszkadza Owsiakowy jarmark idei. Skoro im wszystko jedno...
Przed laty moja znajoma, młoda wtedy dziewczyna, wróciła z „Przystanku Woodstock”, bodaj pierwszego, a najdalej drugiego.
– Fajna impreza, nie rozumiem skąd tyle sprzeciwów – powiedziała.
– A gdybyś miała córkę, puściłabyś ją na tę fajną imprezę? – zapytałem.
Natychmiast spoważniała. – A wiesz… no, chyba nie.
No właśnie. Nie chodzi o to, czy jakaś impreza jest fajna, tylko czy jest bezpieczna. I nie chodzi tylko o bezpieczeństwo fizyczne, lecz jeszcze bardziej o bezpieczeństwo duchowe. A z tym to, delikatnie ujmując, na Woodstocku nigdy nie było najlepiej. Słynne hasło Jerzego Owsiaka „Róbta co chceta”, podobnie jak – skopiowane z oryginalnego Woodstocku – obrazki taplającej się w błocie młodzieży, musiały zrobić swoje. Bo to takie rzeczy trafiają do wyobraźni, a nie tłumaczenia, co autor miał na myśli (nawet gdyby miał na myśli coś innego). To jest skrót, prosty przekaz, a on mówi: zrzuć wreszcie krępujące cię ograniczenia, które narzucają ci w domu i w szkole, odrzuć konwenanse i stereotypy. Bądź sobą – czyli rób to, na co masz ochotę, to, co podpowiadają ci instynkty. Wyzwól się z konwenansów, masz prawo robić wszystko, do czego cię ciągnie. Chcesz żyć w błocie (w domyśle – jak świnia)? To jest fajne, zobacz, jacy szczęśliwi są ci młodzi ludzie.
To zawsze było chwytliwe i takie metody stosowali wszelcy populiści: Dajmy ludziom to, co i tak nie jest nasze i co sami zawsze mają w zasięgu swojej ręki, ale się boją po to sięgnąć. My ich ośmielimy. Bierzcie, ludzie, co chcecie, jesteście wolni! I popatrzcie na tych zgredów, co się wami gorszą – oni są smutni, wy radośni. U nas muzyka i taniec, u nich mrok i chłód.
To bardzo prosty schemat, wielokrotnie powielany. Zrzucali te swoje „kajdany” hippisi, zrzucali anarchiści, rewolucjoniści seksualni i inni. I zawsze na początku była euforia, bo się ludziom wydało, że już teraz tak będzie: będę robił, co chcę. Ale po czasie nieodmiennie okazywało się, że te zrzucone „kajdany” to był ich skarb, dobytek, który wyrzucili w błoto.
Dobrze, jeśli dawne „dzieci kwiaty” się pozbierały, założyły krawaty i wzięły odpowiedzialność za siebie i ludzi od nich zależnych. Wielu się jednak nie pozbierało, bo lewacka „wolność”, której zakosztowali u progu dorosłości, trwale uszkodziła im busolę.
Nie twierdzę, że każdy uczestnik „Przystanku” poniesie podobne duchowe szkody, ale pod tym względem od początku była to impreza o podwyższonym ryzyku. Nie zrozumie tego ktoś, komu jest wszystko jedno, w co człowiek wierzy i czy, na przykład, jest mu obojętne, kiedy i w jakiej sytuacji jego dziecko przeżyje inicjację seksualną. Jeśli jednak ktoś rozumie wartość poznania Chrystusa, więc i wszystko, co z tego wynika, to raczej nie będzie się zachwycał jarmarkiem idei i religii, jakim jest Woodstock. Miejsce, w którym prowadzi się promocję obcych grup religijnych w rodzaju Hare Kriszna, nie może być przez chrześcijanina uznane za duchowo obojętne. Nie może mu być obojętne miejsce, w którym nie są jasno określone zasady moralne i w którym podaż grzechu jest znacznie większa niż w normalnych sytuacjach. Jeśli jest inaczej, to trudno mówić o chrześcijaństwie tego człowieka.
Cała rzecz polega na więc tym, co i dlaczego uważamy za wartość, bo od tego będzie zależało, co uznamy za warte i ochrony, i promocji.
Nie jedz na czczo (grafitti)

ODPOWIEDZ