Niezbyt mądry, amerykański

Co cię porusza, boli, cieszy
Vaisnava-Krpa
Posty: 4936
Rejestracja: 23 lis 2006, 17:43
Lokalizacja: Kraków
Kontakt:

Niezbyt mądry, amerykański

Post autor: Vaisnava-Krpa » 28 wrz 2009, 22:37

We wrześniu 1993 r. opublikowane zostały wyniki badań Departamentu Edukacji
Stanów Zjednoczonych zatytułowane "Umiejętność czytania i pisania w USA".
Były to najobszerniejsze studia, jakie kiedykolwiek przeprowadzono nad
Amerykanami: trwały 4 lata i objęły 26 tys. osób.

niezbyt mądry AMERYKAŃSKI

Wyniki zaszokowały amerykańską opinię publiczną okazało się, że w USA żyje
27 min analfabetów i 45 min tzw. analfabetów funkcjonalnych. Prawie połowa
ze 191 milionów dorosłych Amerykanów nie jest w stanie wykonać tak prostej
czynności jak wypełnienie przekazu bankowego. Tylko 4 proc. potrafi przy
użyciu elektronicznego kalkulatora obliczyć koszt wykładziny, mając podaną
cenę metra kwadratowego i rozmiary pokoju.
Naukowcy przeprowadzający badania zmuszeni byli zastosować nową definicję
analfabetyzmu. W tradycyjnym pojęciu analfabetą był osobnik podpisujący się
krzyżykiem. Testy Departamentu Edukacji dowiodły, że wiele osób umie czytać
w technicznym tego słowa znaczeniu, tzn. są w stanie rozszyfrować słowa, ale
brak im umiejętności koniecznych do korzystania z tej informacji (są to owi
analfabeci funkcjonalni, których liczbę szacuje się na 45 min). Co ciekawe,
połowa osób, które osiągnęły najgorsze wyniki, to absolwenci High School.
Niektórzy z dyplomami tych uczelni nie umieli w ogóle ani czytać, ani pisać.
Poziom nauczania w USA jest o wiele niższy niż w Europie Zachodniej, np. 40
proc. uczniów europejskich szkół średnich jest w stanie rozwiązać zadania
matematyczne, których 90 proc. amerykańskich uczniów na tym samym poziomie
nie umie rozwiązać.
W 1947 r. 45 proc. uczniów w USA było w stanie odnaleźć na mapie Europę, w
1988 r. było ich zaledwie 25 proc. Podczas wojny w Zatoce Perskiej w 1991
r., kiedy to 500 tyś. żołnierzy amerykańskich znajdowało się na froncie, aż
80 proc. Amerykanów nie wiedziało, gdzie leży Irak, natomiast 92 proc.
wiedziało, że prezydent Bush nie lubi i nie będzie jadł brokuł.
Dzieje się tak, pomimo że w latach 80. USA zainwestowały w edukację 420 mld
dol. (czyli o 29 proc. więcej niż kiedykolwiek w historii.) W wielkości
wydatków na kształcenie studenta Stany ustępują na świecie jedynie
Szwajcarii. Okazuje się jednak, że wysokie nakłady finansowe nie gwarantują
równie wysokiego poziomu nauczania.
Skąd więc fenomen - jak to określa prasa w USA - "debila amerykańskiego"?

AMERYKANIZOWAĆ l WYRÓWNYWAĆ !

Na początek przyjrzyjmy się systemowi edukacji. Na mocy ustawy federalnej
szkolnictwo jest obowiązkowe do 16 roku życia: zaczyna się w wieku 6, a
nawet 5 lat od Elementary School, która trwa 4 lata; potem idzie Middle
School, względnie Junior High - klasy 6, 7 i 8; następnie High School,
względnie Senior High - klasy 9, 10, 11 i 12. Tak więc przeciętnie w wieku
lat 18 Amerykanin kończy szkołę średnią.
W USA nie ma matury, jedynie SAT dla tych, którzy chcą studiować. SAT to
składający się z dwóch części - matematycznej i werbalnej - egzamin,
określający kwalifikacje na studia wyższe. Jest on dla uniwersytetów
praktycznie tym samym, co Dow-Jones-lndex dla Wall Street. Dla tych, którzy
nie chcą studiować, nie jest on istotny. Dyplom High School otrzymuje się
niezależnie od SAT-u. Wystarczy zaliczyć daną liczbę kursów (credits).
High School to szkoły narodu, który jest podzielony na katolików,
protestantów, żydów, tubylców i emigrantów, Białych, Czarnych, Żółtych itd.
Zadaniem szkół amerykańskich było zawsze zacieranie tych różnic w klasie,
innymi słowy: zrobienie z tych dzieci Amerykanów. "Amerykanizować i
wyrównywać!"- brzmiało główne hasło.
W 1918 r. National Education Association uchwaliła 7 głównych priorytetów
szkolnictwa średniego: 1. zdrowie, 2. władanie podstawowymi technikami
kultury, 3. wartościowe życie rodzinne, 4. zawód, 5. cnoty obywatelskie, 6.
sensowna organizacja wolnego czasu, 7. charakter etyczny. Pomijając
"podstawowe techniki kultury", pod którymi rozumiano pisanie, czytanie i
rachunki, nie znajdziemy w tym spisie niczego o nabywaniu wiedzy w
jakichkolwiek innych przedmiotach.

EGZAMIN Z PROSTYTUCJI

Powołana w kwietniu 1983 r. przez prezydenta Reagana The National Commision
on Excellence in Education opublikowała raport zatytułowany "A Nation At
Risk" ("Naród w niebezpieczeństwie"). Okazało się, że w latach 1976-81, w
porównaniu z latami 1964-69, obniżył się rażąco poziom wymagań w szkołach,
zredukowano poważnie liczbę zadań domowych, a w 13 stanach wprowadzono
zasadę dobrowolności w wyborze przedmiotu.
Szkoły upodobniły się przez to do centrów handlowych, tzw. shopping malls,
które przyciągają szerokie spektrum konsumentów o różnych gustach.
Przeglądając katalog jednej ze szkół (notabene, liczący 65 stron i
zawierający 400 kursów) znajdziemy tam takie przedmioty jak: astrologia,
cheerleading, higiena dziecka, mass media, żywność, football amerykański,
prostytucja, sztuka kulinarna, rysowanie komiksów, broń, gra na gitarze,
nauka jazdy, ogień i my, szycie plecaków, śmierć, jak uzyskać skuteczne
środki antykoncepcyjne itd. Jednocześnie oferta uzależniona jest od
zapotrzebowania uczniów, np. jeśli na kurs z matematyki nie zapisze się
odpowiednia liczba chętnych, jest on skreślony z rejestru.
W katalogu znalazłem też "język angielski dla klasy 8". Oferowane były 3
kursy o różnym stopniu trudności: najwyższy "dla tych, którzy chcą i są w
stanie przeczytać 2 albo 3 książki kwartalnie, i którzy napiszą o swoich
przeżyciach czy też o książce raz na tydzień"; średni "dla uczniów, którzy
czytają i piszą tylko wtedy, kiedy muszą"; najniższy "dla tych, którzy mają
kłopoty z czytaniem i pisaniem. Większość czytania będzie wykonywana podczas
lekcji." Te ostatnie zajęcia zdominowane są przez lekturę "Piotrusia Pana" i
"Człowieka Pająka".
W Stanach nie istnieje system powtarzania klasy, powtarza się jedynie nie
zaliczony kurs. Co piąty publiczny college ma obowiązek przyjąć każdego
absolwenta szkoły średniej bez względu na jego wyniki w nauce, jeżeli tylko
jest obywatelem danego stanu. Oznacza to, że obojętnie, czy uczeń zakończy
kurs rysowania komiksów i gotowania obiadów, czy fizyki i chemii - i tak
zostanie przyjęty na studia.

KLASÓWKA CZYLI GWAŁT

Swój wkład w obniżanie poziomu wykształcenia Amerykanów wniosły też
podręczniki. Badania dowiodły, że uczniowie byli w stanie poradzić sobie z
80 proc. materiału zawartego w podręcznikach, zanim w ogóle je otworzyli.
Wynika to z faktu, że drukowanie podręczników stało się lukratywnym
biznesem. Ponad 20 stanów kupuje hurtowo podręczniki dla szkół na swoim
terenie. Sprzedanie miastu Los Angeles swojego elementarza oznacza
zarobienie kilku milionów dolarów. Wydawcy nie mogą więc sobie pozwolić na
ryzyko, że ich podręczniki wywołają czyjeś niezadowolenie czy protest. Całe
sztaby ludzi piszą i kontrolują teksty, aby, broń Boże, kogoś nie obrazić i
nie zgorszyć. Wszelkie kwestie kontrowersyjne są natychmiast wycinane, stąd
np. w podręczniku historii USA brak jakichkolwiek informacji o Thomasie
Jeffersonie.
Powołana przez Reagana komisja zwróciła też uwagę na inflację stopni
dokonywaną przez nauczycieli. Okazało się, że nauczyciele przestawali
stawiać złe stopnie, ponieważ w społeczeństwie, które kocha cenzurki ponad
wszystko, byłoby to równoznaczne ze skazywaniem uczniów na niepowodzenie.
Wprowadzałoby to niezdrowy podział na dobrze się zapowiadających i na
nieudaczników, którzy mieliby później kłopoty na rynku pracy...
Z tego powodu w większości szkół samo regularne uczęszczanie na lekcje
wystarczy, aby kurs został zaliczony. Uczniowie zdają sobie z tego doskonale
sprawę. Toteż nie może dziwić wypowiedź nauczycielki z Ohio, która
zastrzegła na początku roku szkolnego, że jeśli jej uczniowie chcą zaliczyć
kurs, muszą zdać ostatnią klasówkę: "W tym momencie dopiero zdałam sobie
sprawę z unikalności moich wymagań. Można by pomyśleć, że właśnie kazałam im
zgwałcić swoją matkę w południe na rynku miasta".

CHRYSTUS MÓWIŁ PO ANGIELSKU

Innym powodem kryzysu edukacji w USA, którego powołana przez Reagana komisja
nie podaje, jest niski poziom wykształcenia samych nauczycieli. W zawodzie
tym występuje selekcja negatywna; bardziej atrakcyjna jest profesja adwokata
lub biznesmena.
Dosyć znana była sprawa pewnej nauczycielki klas piątych z Chicago, która w
1980 r. wniosła oskarżenie do sądu, ponieważ szkoła nie przedłużyła jej
kontraktu. Podczas rozprawy poddano ją sprawdzianowi znajomości słów.
Znaczenie słowa "suffrage" - czyli prawo do głosowania - podała ona jako:
"kiedy ludzie z jakiegoś powodu cierpią", myląc to słowo z "suffer", co
oznacza rzeczywiście "cierpieć". Podobnie wypadła reszta testu. Pomimo to,
sędzia nakazał przedłużenie jej kontraktu. Zdecydował się na to, ponieważ na
świadectwie zwolnienia doszukał się błędu ortograficznego i złej składni,
zaś na 82 stronach oficjalnego katalogu szkoły znalazł 77 błędów
ortograficznych.
Nauczycielka, zapytana na ulicy przez reportera TV, jakiego przedmiotu uczy,
odpowiada: "l teaches English" - "ja nauczać angielskiego".
Ogólnie mówiąc, zawód nauczyciela nie jest w Ameryce respektowany. Wiąże się
to z silnym amerykańskim antyintelektualizmem, szacunkiem dla "ludzi czynu",
a nie "myślicieli". Nic dziwnego, że w międzywojniu tak wielu pisarzy
amerykańskich siedziało w Paryżu, gdzie traktowano intelektualistów jak
bożyszcza. Przykładem owego antyintelektualizmu może być postawa gubernatora
Teksasu, który nie zgodził się na dofinansowanie programu nauczania języków
obcych, uzasadniając to następująco: "Jeżeli angielski był wystarczająco
dobry dla Jezusa, to jest też wystarczająco dobry dla uczniów w Teksasie".
Fakt, że szkoły podlegają gminom, a te wymuszają ustępstwa na nauczycielach,
też nie przyczynia się do podnoszenia autorytetu tych ostatnich. Na
przykład, w jednej ze szkół rodzice zaprotestowali, że pi = 3,1416 jest
stanowczo za długie i dzieci nie mogą go zapamiętać. Zażądali więc nowej
definicji, łatwej do zapamiętania: pi = 3. Szkoła poszła na ustępstwa.

TELEWIZOR NA STRAŻY RODZINY

Jeszcze jednym powodem paraliżu systemu edukacji, o którym komisja
prezydencka nie wspomniała, jest "brak dyscypliny". Jeszcze w 1940 r. siedem
najpoważniejszych problemów w amerykańskich szkołach to: rozmawianie podczas
lekcji, żucie gumy, hałasowanie, bieganie po korytarzu, przepychanie się w
kolejce do stołówki, śmiecenie i brak obowiązującego stroju szkolnego. W
1990 r. siedem najpoważniejszych problemów wyglądało następująco:
narkomania, alkoholizm, ciąża, samobójstwo, gwałt, rozbój i kradzież. Dość
powiedzieć, że rocznie 110 tyś. nauczycieli w USA melduje o atakach przemocy
na lekcjach, każdego dnia 135 tyś. uczniów przynosi do szkoły oprócz
drugiego śniadania pistolet, zaś trzecia co do wielkości jednostka policji w
Stanach pełni służbę wyłącznie w szkołach miasta Los Angeles.
Ogromną rolę w kryzysie oświaty odgrywa również telewizja. Amerykanin, który
kończy szkołę, ma za sobą 15-18 tyś. godzin oglądania TV i tylko 11 tyś.
godzin lekcji. Obejrzy przez ten czas 18 tyś. morderstw i pół miliona
reklamówek. Na 1000 godzin spędzonych przed ekranem przypada 30 stron słowa
drukowanego. W 1983 r. legislatura stanu Nowy Jork uznała telewizor za
"narzędzie konieczne do przetrwania rodziny w społeczeństwie" i nie
podlegające zarekwirowaniu przez komornika. Telewizor uznany też został za
podstawowe narzędzie edukacyjne, a jako wzorcowy program oświatowy podawana
jest "Ulica Sezamkowa".
Tymczasem "telewizyjny system nauczania" w rzeczywistości jest wrogiem
nauczania szkolnego. Po pierwsze: głosi on ideę, że nauka i rozrywka są
nierozłączne, co jest koncepcją nieznaną w żadnym dyskursie o edukacji, od
Konfucjusza do Johna Dewey'a. Wynika to z faktu, że program edukacyjny musi
być maksymalnie zabawny, aby zniechęcony uczeń nie wyłączył telewizora. Po
drugie: ponieważ każdy program telewizyjny jest zamkniętym w sobie
produktem, zakłada się, że nie można wymagać od ucznia żadnej wiedzy
wstępnej, słowem: przekreśla się ideę porządku rzeczy i ciągłości w procesie
nauczania. Po trzecie: wszelkie komentarze, teorie, hipotezy itd. podawane
są w formie maksymalnie uproszczonej, najczęściej z dynamicznymi obrazkami i
szybką muzyką w tle, co w rzeczywistości wypacza istotę przekazu.
Pojawiające się od czasu do czasu reklamówki odbierają dodatkowo programowi
resztki jego powagi. Ciekaw jestem, jakbyście Szanowni Czytelnicy
zareagowali, gdybym w tym miejscu zawiesił nagle swój wykład i zaczął
reklamować McDonald'sa albo PKO.

PRZEMYSŁ UNIWERSYTETOWY

Przejdźmy teraz do omówienia szkolnictwa wyższego w USA, które kojarzy nam
się głównie z takimi uniwersytetami jak Harvard, Princeton, Yale, Columbia,
Stanford czy MIT. W rzeczywistości czołówka ta stanowi ok. 3 proc. w morzu
2.500 uniwersytetów amerykańskich, na które pozwolić sobie może jedynie
elita finansowa społeczeństwa. Co prawda przy pomocy stypendiów miejsca te
nie są zarezerwowane jedynie dla najbogatszych, ale i tak pozostają dostępne
dla niewielu.
Najważniejsze dwie rzeczy, jakie należy wiedzieć o szkolnictwie w USA to: 1.
studia są płatne, 2. cena studiów zależy do jakości uniwersytetu, np. rok
uniwersytecki na Harvardzie kosztuje 15 tyś. dol., a w Wellesley College -
1,5 tyś. dol. (tytuł magistra w Wellesley College upoważnia absolwenta co
najwyżej do wstępu na Harvard).
Komercjalizacja studiów wyższych powoduje, że kierują się one zasadami rynku
i figurują na trzecim miejscu przemysłu narodowego USA. Uniwersytety, ale
tylko te najlepsze, są "przedsiębiorstwami" sprzedającymi "produkty". Są w
stanie zatrudnić najwybitniejszych pracowników na najlepszych warunkach, np.
początkowa pensja docenta wynosi od 100 do 150 tyś. dol. rocznie. Jaki
uniwersytet w Europie może pozwolić sobie na taki wydatek?
Tym należy tłumaczyć zjawisko "brain-drain" czyli "odpływu umysłów" do USA.
Dość powiedzieć, że wśród kadry profesorskiej na katedrze matematyki
uniwersytetu w Berkeley aż 75 proc. stanowią nie Amerykanie, lecz Chińczycy,
Koreańczycy, Polacy, Rosjanie itd.
Z kolei, na uniwersytetach przeciętnych, gdzie za rok akademicki płaci się
od 5 do 8 tyś. dol., poziom nauczania jest tak niski, że porównać go można z
poziomem polskich liceów.

HUMANIZM TO NIESZCZĘŚCIE

Większość uczelni nie dba bowiem o jakość wykształcenia, lecz o stworzenie
perspektyw zawodowych na przyszłość. Oto fragment całostronicowego
ogłoszenia w "New York Times":
"Wszystkie znane uniwersytety obiecują swoim studentom dobre wykształcenie
ogólne. Jednak humanistycznie ukierunkowany absolwent, nie posiadający
wykształcenia, z którym mógłby zarobić pieniądze, nie jest człowiekiem
szczęśliwym. Jego rodzice tym bardziej, bo inwestują swe ciężko zarobione
pieniądze (...) Uniwersytet w Bridgeport widzi swoje zadanie w zapobieganiu
takiemu nieszczęściu".
Wypowiedź jest jasna: wykształcenie humanistyczne oznacza "nieposiadanie
wykształcenia", co więcej - jest "nieszczęściem"! Nic więc dziwnego, że
rośnie pogarda dla przedmiotów humanistycznych, które nazywane są
"akademickim cyrkiem", a największym zainteresowaniem cieszą się takie
kierunki, jak business, medycyna i prawo.
W rzeczywistości uniwersytety stafy się dziś w USA śluzami społeczeństwa:
sprzedają bilety wstępu (czyli dyplomy) do średnich i wyższych warstw
społeczeństwa, do bardziej intratnych zawodów i dobrobytu. Wydaje się, że
pokonywanie kolejnych szczebli edukacji zastąpiło marzenia o granicy
posuwania się osadników jako środka ucieczki z nędzy, ponurych fabryk i
zatłoczonych miast Wielkiej Brytanii. Możliwość dążenia do wiedzy dla samej
wiedzy, a nie dla późniejszych możliwości zarobkowania, została zepchnięta
na margines. Humanistom, którzy chcą się ubiegać o stypendia, radzi się, aby
nie podkreślali, że badania sprawiają im przyjemność, ponieważ wygląda to
podejrzanie i od razu zmniejsza szansę na pozytywne załatwienie sprawy.

CZY BATMAN BYŁ HOMOSEKSUALISTĄ

Oto kilka konkretnych przykładów z uniwersytetów USA, charakterystycznych
dla tego typu instytucji:

a.. brak myślenia krytycznego i wiedza rodem z telewizyjnych quizów, np.
studenci znają każdy fakt dotyczący zrzucenie bomby na Hiroszimę (nazwisko
pilota, ciężar bomby, rodzaj samolotu, liczbę ofiar etc.), ale nie mają nic
do powiedzenia na temat: czy bomba powinna zostać zrzucona, czy też nie;
b.. studenci pierwszego roku nie zauważają wewnętrznej sprzeczności w
wypowiedziach typu: "nie powinno być uprzedzeń wobec czarnych i innych
niższych ras";
c.. relatywizm, który zakłada, że "ja mam swoją prawdę i pan profesor ma
swoją", doprowadza do tego, że profesor nie ma prawa oceniać wypowiedzi
studentów, ponieważ wszystkie poglądy są równouprawnione;
d.. ów relatywizm powoduje, że powstają dysertacje o tym, że "Jądro
ciemności" Josepha Conrada jest dziełem rasistowskim, że "Ulisses" Jamesa
Joyce'a jest powieścią o kolonializmie i alienacji w kapitalizmie, że
dramaty Szekspira stanowią manifestację brytyjskiego imperializmu,
patriarchatu, europejskiego rasizmu, logocentryzmu etc. Powstają też takie
prace doktorskie, jak np.: "Czytanie Batmana w świetle jego stosunku do
Robina. Czy Batman był homoseksualistą?".

DZIEDZICTWO 1968 ROKU

Kryzys uniwersytetów wiąże się ze zmianami, jakie dokonały się po II wojnie
światowej. Do tego czasu były to instytucje elitarne, zarezerwowane
wyłącznie dla establishmentu. W 1944 r. Kongres USA uchwalił "Gl Bili",
uprawniający do studiów weteranów wojennych. Ekonomiczny boom następnych lat
zmniejszył liczbę osób w sektorze produkcji, a powiększył liczbę tych,
którzy mogli pozwolić sobie na studia. Coraz mniej osób miało do czynienia z
glebą, cegłą czy stalą, coraz więcej z papierem. W 1954 r. zniesiono
doktrynę "separate but equal", która otworzyła uniwersytety dla Czarnych. W
1957 r. USA przeżyły "sputnik shock", w wyniku czego państwo i armia zaczęły
pompować miliardy dolarów w wykształcenie i stypendia, otwierając wrota
"Iower-classes", Doszła do tego jeszcze eksplozja przyrostu 'naturalnego w
latach 60. i niebywały "run" na uniwersytety z początkiem wezwań do wojska
(college okazywał się miejscem przyjemniejszym niż, dajmy na to, Da Nang czy
My Lai) - i okazało się wówczas, że uczelnie nie są przygotowane na taki
zalew studentów. Zaczęto przyjmować "nauczycieli", których w innej sytuacji
by nie zatrudniono.
Lata 60. były też czasem niepokoju społecznego w Ameryce. Były również
okresem kontrkultury, która atakowała tradycyjne konserwatywno-liberalne
wartości "społeczeństwa mieszczańskiego". Wówczas to, podczas wieców,
strajków i manifestacji, studenci wywalczyli sobie wiele obowiązujących do
dziś praw: obniżenie poprzeczek wstępu, wolny wybór przedmiotów, kursów oraz
większy wpływ na politykę uniwersytetów. To, co się dzieje obecnie na
amerykańskich uczelniach, jest więc w ogromnym stopniu wynikiem działania
tych, których zwykliśmy dziś nazywać "pokoleniem 1968".

Jerzy Ziólkowski
Oszust zajmuje miejsce nauczyciela. Z tego powodu cały świat jest zdegradowany. Możesz oszukiwać innych mówiąc: "Jestem przebrany za wielbiciela", ale jaki jest twój charakter, twoja prawdziwa wartość? To powinno być ocenione. - Śrila Prabhupada

Awatar użytkownika
John
Posty: 511
Rejestracja: 16 maja 2008, 14:09
Lokalizacja: Opolskie

Post autor: John » 29 wrz 2009, 08:20

Jestem zszokowany. Nie zdawałem sobie sprawy, że upadli, aż tak nisko. Nie wróżę nic dobrego jeśli tacy ludzie mają wpływ na losy świata. Życzę nam wszystkim powodzenia.
Hare Krsna Hare Krsna Krsna Krsna Hare Hare Hare Rama Hare Rama
Rama Rama Hare Hare

Awatar użytkownika
malaharini
Posty: 20
Rejestracja: 18 lis 2007, 17:47
Lokalizacja: Bydgoszcz

Post autor: malaharini » 29 wrz 2009, 09:32

coś na potwierdzenie powyższego tekstu...

http://www.youtube.com/watch?v=fJuNgBkloFE

Awatar użytkownika
Hotori
Posty: 181
Rejestracja: 24 lis 2006, 15:33
Lokalizacja: Toruń

Post autor: Hotori » 29 wrz 2009, 13:14

Dla mnie to wielki szok. A podobno to potężne państwo.
Cieszę się, że mieszkam w Europie.:)
Miłość jest jak strumień płynący w przeciwnym kierunku. :)

ODPOWIEDZ